wtorek, 7 kwietnia 2020
8 kwietnia 1943r. w kolonii Brzezina w powiecie Sarny Ukraińcy zamordowali około 130 Polaków.
O świcie 8 kwietnia 1943 roku (mówi się także o 7 kwietnia), gdy Polacy powychodzili z kryjówek, kolonię zaatakowało silne zgrupowanie UPA, które w nocy otoczyło miejscowość, wsparte przez ludność ukraińską ze wsi Hranie i Tryputnie. Słaba smoobrona nie zdołała stawić oporu. Zabudowania kryte strzechą zapaliły się od ostrzału amunicją zapalającą. Polaków mordowano bez względu na płeć i wiek za pomocą broni białej (siekiery, widły, noże, bagnety), do uciekających strzelano. Niektóre ofiary torturowano przed śmiercią. Zabito około 130 osób, 15 było rannych, 20 osób zdołało zbiec. Jedną z rannych była Ukrainka mieszkająca w Brzezinie, która otrzymała 9 pchnięć nożem, omyłkowo wzięta za Polkę.
Zabudowania wsi zostały doszczętnie spalone.
Większość ofiar pochowano następnego dnia w zbiorowej mogile obok budynku szkoły. Ocalałych zabrał do Włodzimierca oddział złożony z około 15 uzbrojonych Polaków.
ZBRODNIA W BRZEZINIE RELACJA STANISŁAWA ŻARCZYŃSKIEGO.
W kolonii Brzezina mieliśmy jako sąsiadów dwie wielodzietne rodziny Miszkiewiczów. Byli to: Lucjan Miszkiewicz z żoną i gromadką dzieci oraz Piotr Miszkiewicz z żoną i czterema pociechami, z którymi się czasem bawiliśmy.
Do Brzeziny dochodziły informacje o zbrodniach i napadach, jakich Ukraińcy dopuszczali się na Polakach w różnych miejscach Wołynia. Nadeszła już wiosna 1943 r. i mimo zagrożenia trzeba było zacząć uprawę ziemi.
Rankiem 8 kwietnia 1943 r. ojciec Michał i pracujący u nas Kazimierz udali się w pole orać ziemię. Przed odjazdem Tatuś polecił mi, abym wkrótce przyniósł im siekierę, bowiem zamierzał wyciąć przeszkadzające w pracach drzewo. Po upływie pewnego czasu wziąłem siekierę i udałem się w pole, a jak niosłem ją, to na skraju lasu spotkałem banderowca. Stał za drzewem z karabinem i spytał mnie ostro, gdzie idę z siekierą? Przestraszyłem się, ale powiedziałem, że do domu i zaraz pobiegłem z powrotem w kierunku gospodarstwa. Gdy wbiegłem do mieszkania padły strzały, a dachy na domu i budynkach gospodarczych natychmiast zapaliły się. Mamusia i siostry wybiegły z domu na podwórko, w pierwszym odruchu, aby ratować inwentarz z płonącej obory.
Padły kolejne strzały, Mamusia upadła, ale jeszcze powiedziała do nas: uciekajcie dzieci, gdzie możecie! Przy bramie w kałuży krwi leżała także siostra Aniela.
Ojciec później nam mówił, że Stanisława została zabita kłonicą od woza, bo miała siną twarz, a kłonica leżała obok niej. Ukraińcy mordowali mieszkańców Brzeziny tym, co mieli pod ręką, oprócz
broni palnej siekierami, widłami i nożami. Spalili też wszystkie zabudowania.
Z literatury wynika, że w Brzezinie upowcy zamordowali około 130 Polaków w różnym wieku, zapewne wszystkich, którzy nie zdążyli uciec, w tym dzieci i kobiety.
Nie można tego nazwać inaczej niż
ludobójstwo!
Ja z Bronisławą uciekłem w krzaki
rosnące przy stawie przyległym do podwórza, a stąd do pobliskiego lasu. Siostra Hania także ukryła się w zaroślach.
Ojciec z Kazikiem, którzy orali ziemię,
zostawili konie i również schronili się w
lesie. Wkrótce w nieznanych mi okolicznościach zaginęła Bronisława i dopiero po wojnie okazało się, że poszła wtedy do wsi Wydymer, gdzie mieliśmy rodzinę. My jednak nie znając jej miejsca pobytu przypuszczaliśmy, że zginęła. Wydymer w późniejszym czasie został także spalony, ale siostra uratowała się i pojechała na roboty do Niemiec. Dopiero po wojnie została odnaleziona dzięki Czerwonemu Krzyżowi.
Tatuś opowiadał, że przez cały tydzień z Kazikiem i ludźmi, którzy uciekli
z Brzeziny do lasu, grzebali pomordowanych. Przenieśli ich ciała i pochowali je, większość we wspólnej mogile koło szkoły. Przy drodze, koło naszego domu stał krzyż, tuż przy nim, w sąsiedztwie zgliszcz gospodarstwa, pochowali moją Mamusię oraz siostry Anielę i Stanisławę.
NASZE LOSY PO SPALENIU
KOLONII BRZEZINA .
Po pochowaniu zamordowanych
mieszkańców Brzeziny mój ojciec Michał
ze mną i Hanią przeniósł się do Czajkowa.
Zatrzymaliśmy się tu u mojej najstarszej
siostry Janiny, będącej żoną osadnika
Wierzchonia. Nie pamiętam, aby mieli oni
dzieci, a ich późniejsze losy pozostają mi
nieznane. W Czajkowie u Wierzchoniów
przebywaliśmy około sześciu tygodni, tj.
do czasu, gdy ojciec zachorował na tyfus. Konieczne było przewiezienie go do
szpitala we Włodzimiercu. Ja i Hania odwiedzaliśmy go w szpitalu, przychodząc
tam ze wsi Prurwa. W tym czasie, bowiem
korzystaliśmy już z gościnności Leontyny Jarosiewicz – siostry mojego ojca,
mieszkającej z córką i jej drugim mężem
Michałem Jarosiewiczem. Pierwszy mąż
Bielawski, którego imienia nie pamiętam,
od dłuższego czasu już nie żył. Kiedy stan
zdrowia Taty poprawił się i mógł opuścić
szpital, także zamieszkał z nami w Prurwie.
W dniu 30 lipca 1943 r. na Prurwę napadli upowcy, ale miejscowa samoobrona nie dała się zaskoczyć. Przypominam
sobie, że wtedy strzelano przez całą noc,
płonął też budynek stodoły w pobliżu
schronu, w którym ukrywałem się wraz z
innymi uchodźcami. Po pewnym czasie
przyjechali Niemcy i ewakuowali Polaków do Włodzimierca. Większość dorosłych uchodźców chcąć uniknąć śmierci z
rąk nacjonalistów ukraińskich, a do tego
przekonywana przez hitlerowców, że to
jedyny sposób na przeżycie wojny, wyjechała na roboty do Niemiec. W ten sposób
postąpiła Leontyna z mężem Michałem i
córką z pierwszego związku, która jednak
tam zmarła. Po wojnie Jarosiewiczowie
przybyli na ziemie odzyskane i otrzymali
gospodarstwo w Nowej Wsi Złotoryjskiej,
powiat legnicki. Urodziła im się córka
Marysia, która zmarła w latach 80. na
chorobę nowotworową i została pochowana na cmentarzu w Gdyni. W latach 60-tych Jarosiewiczowie sprzedali gospodarstwo i zamieszkali w Kwidzynie, a obecnie spoczywają na tamtejszym cmentarzu.
Ojciec wraz ze mną i Hanią podążył
z polskimi uchodźcami oraz partyzantami
ze samoobrony do wsi Huta Sopaczewska.
Plagą wśród uciekinierów był tyfus, na
który zmarło wielu z nich, bowiem leki
były bardzo trudno dostępne. Walki z bandami UPA ogarnęły także Hutę Sopaczewską i okolice. Z tego okresu przypomniam sobie samolot – niemiecki bądź sowiecki, który krążąc nad lasem ostrzeliwał uciekających ludzi. Dalsza tułaczka prowadziła w lasy Polesia na Białorusi, gdzie spędziliśmy zimę we wsi Nihowyszcze nad rozlewiskami rzeki Prypeć. W tej okolicy oprócz Polaków często widywałem partyzantów polskich i sowieckich. Następnie
ojciec przybył do wsi Paulinowo znajdującej się także na Białorusi, gdzie zastało nas wyzwolenie spod okupacji niemieckiej i początek władzy sowieckiej. Z Janowa Poleskiego (obecnie miasto Iwanowo – Białoruś) dostał ojciec dokumenty ewakuacyjne do Polski, jako repatriant ze wschodu. Wkrótce przez Brześć przyjechaliśmy na ziemie rdzennie polskie i wysiedliśmy w pobliżu Łowicza. Po dwuletnim pobycie w Józefowie koło Rogowa, w 1947 r. ojciec otrzymał z Urzędu Ziemskiego w Brzezinach przydział na
poniemieckie gospodarstwo rolne we wsi
Popielawy.
Stanisław Żarczyński
Popielawy, Polska.
Przypisy:
Opowieść Ojca opracował syn – Andrzej Żarczyński.
Zdjęcie tablica pomnika ofiar zbrodni dokonanej na obywatelach polskich przez Ukraińców, OUN-UPA wymieniająca Brzezinę.
http://wolyn.ovh.org/opisy/brzezina-
_w-09.html
Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej
Wołynia 1939-1945, Tom I, Wydawnictwo von borowiecky, Warszawa 2008,
ISBN 978-83-60748-01-5, ss. 797-798.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
#PolishHolokaust