niedziela, 31 marca 2019

W nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1944 r. we wsi Obrowiec pow. Hrubieszów Ukraińcy z UPA razem z UNS, zamordowali ponad 40 Polaków

Fot. Z prawej Stanisława Nazar z Obrowca, zamordowana w nocy 1 kwietnia 1944 r.

W nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1944 r. we wsi Obrowiec pow. Hrubieszów Ukraińcy z UPA razem z UNS ze wsi Brodzica i Podhorce obrabowali i spalili gospodarstwa polskie oraz zamordowali ponad 40 Polaków „W nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1944 r. około godz. 1 na Obrowiec (wieś położona w odl. 5 km od Hrubieszowa) napadła silna banda OUN-UPA i SKW. Część napastników ubrana była w mundury wojskowe Wehrmachtu, część była w mundurach policji ukraińskiej, a część po cywilnemu. Różnie też byli uzbrojeni: w broń palną, siekiery, widły, noże, drągi, bagnety itp. Bandyci ukraińscy nadeszli do wsi od strony lasu leopoldowskiego. Następnie rozdzielono się na mniejsze grupy. Jedna z grup szczelnie otoczyła wieś i strzelała do Polaków, którzy próbowali uciekać ze wsi. […] Swoje "mołojeckie dzieło" "ryzuni" jak zwykle rozpoczęli od ograbienia wszystkich domostw. Bandyci wpadali do domów i zagród, wszystkich napotkanych Polaków zabijali bez pardonu na miejscu. Do uciekających strzelano jak do kaczek i urządzano za nimi pogoń po okolicznych polach niczym charty za zającami...! Po ograbieniu zagród budynki spalono. Jak podaje Józef Lipski, we wsi rozegrała się apokalipsa śmierci: "Kiedy większość budynków stanęła w płomieniach, widok był przerażający. Dookoła słychać było przeraźliwe krzyki, jęki konających i mordowanych ludzi. Płacz, lament kobiet i dzieci bezskutecznie wołających o litość, której ludobójcy nie okazywali. Ryk, rżenie i wycie palących się zwierząt, wszystko to wywoływało paniczny strach." Ukraińcy zamordowali wtedy ponad 40 osób. Wieś uległa prawie całkowitemu spaleniu. Ocalało tylko 6 murowanych budynków, nakrytych blachą lub dachówką ognioodporną. W napadzie na Obrowiec udział wzięli Ukraińcy z pobliskich wiosek Brodzicy, Podhorzec i Werbkowic oraz policjanci z Moniatycz.” (Henryk Smalej "Zbrodnie ukraińskie na terenie gminy Moniatycze pow. Hrubieszów w l. 1939-1944" ; Józef Lipski "Na rubieży"; za: http://zielonezacisze.blox.pl/2012/02/Ziemie-hrubieszowskie-pod-znakiem-OUN-UPA.html ).


1 kwietnia 1944 r. we wsi Poturzyn pow. Tomaszów Lubelski esesmani ukraińscy z SS „Galizien – Hałyczyna” oraz sotnia UPA Iwana Sycza – Sajenko „Jahody” obrabowali i spalili wieś oraz zamordowali 162 Polaków.

Mogiła wojenna zamordowanych przez nacjonalistów ukraińskich w Poturzynie. 

Antypolskie nastawienie wśród Ukraińców nasiliło się z chwilą nastania okupacji. Już w listopadzie 1939 roku koło szkoły w Poturzynie  (gm. Telatyn, pow. Tomaszów Lubelski, woj. Lublin) Ukraińcy zorganizowali manifestacją, podczas której wykrzykiwali antypolskie hasła. Potem Poturzyn był kontrolowany przez nacjonalistów ukraińskich. W szkole mieścił się posterunek policji ukraińskiej oraz skład amunicji. Od jesieni 1943 roku coraz częściej odnotowywano napady na ludność polską, które potwierdzały wieści o nadchodzącej z Wołynia fali okrutnej zbrodni na Polakach. Ewakuację ludności z Poturzyna i Nowosiółek zarządzono na dzień 17 marca 1944 r. Po uzyskaniu tej informacji, przekazanej przez wywiad AK, Polacy zostawiali swe domostwa oraz dobytek całego życia i uciekali w zachodnie rejony powiatu. Z różnych przyczyn - wielu mieszkańców Poturzyna musiało pozostać w swych domach. Większość z nich spotkał okrutny los. 23 marca 1944 r. zamordowanych zostało (według różnych źródeł) od 35 do 50 mieszkańców. 
Drugie wejście ukraińskich bandytów do Poturzyna było tragiczniejsze w skutkach niż pierwsze...
1 kwietnia 1944 r. esesmani ukraińscy z SS „Galizien – Hałyczyna” oraz sotnia UPA Iwana Sycza – Sajenko „Jahody” obrabowali i spalili wieś oraz zamordowali 162 Polaków, głównie uciekinierów z innych miejscowości z terenu gmin dołhobyczowskiej, kryłowskiej. Atak nastąpił we wczesnych godzinach rannych, otoczono wieś by nikt nie mógł jej opuścić. Ludność została zastrzelona w czasie snu. W okrutny, wyrafinowany sposób zabijano bezbronne dzieci, kobiety i starców. Po tej bestialskiej zbrodni wieś opustoszała z ludności cywilnej. Do nadejścia frontu wschodniego wieś opanowana była przez nacjonalistów ukraińskich. Linia obrony zorganizowana przez partyzantów polskich przechodziła 8 km na południowy zachód.

Grozę tego dnia przedstawia w swej relacji naoczny świadek Maria Radwańska : „Upowcy sprawdzali dokumenty i kazali mówić ukraiński pacierz. Gdy trafili na polską rodzinę, wszystkich zabijali na miejscu. Nie oszczędzali ani starców, ani dzieci, ani chorych. Tylko niewielu naszym, wśród nich właśnie mnie, 16-letniej dziewczynie, udało się uciec i ukryć. Ludzie na kolanach prosili o litość. Na darmo. Strzelano do nich, kłuto widłami, zabijano siekierami. W tym dniu oprawcy z UPA zabili też moją matkę i dwie kuzynki. Gdy dokonali już mordu, podpalili polskie domy, dwór i aptekę” . Tamten okres dobrze pamiętała Regina Boguszewska, która przed Ukraińcami uciekła do podtomaszowskiej Chorążanki. Opisała te koszmarne wydarzenia następująco: „W sobotę przed Niedzielą Palmową we wsi rozległ się ogromny krzyk. Słychać było strzały, w kilku miejscach pokazały się języki ognia. Wybiegliśmy na pobliskie wzgórze. Zdawało się, że palą się Chodywańce. Silni i młodzi ludzie ratowali się ucieczką. Najbezpieczniej było uciekać w stronę Jarczowa. Ci, którzy skierowali się do lasu, w stronę kolonii Chodywańce, wpadli w ręce Ukraińców. Między schwytanymi był ksiądz z naszej parafii Jakub Jachuła. Padło wówczas 36 osób schwytanych przez Ukraińców. Ustawiono ich nad wcześniej wykopanym przez miejscowych Ukraińców dołem i zastrzelono. Straszną śmierć zgotowali Ukraińcy naszemu księdzu. Najpierw wlekli go do lasu, po drodze znęcając się nad nim. Później wesoło się bawiąc, przystąpili do wymierzania męczeńskiej śmierci księdzu. Po kawałku obcinali mu uszy i ręce. Na koniec, zemdlonego przerżnęli piłą, obserwując, jak wychodzą z księdza jelita. W tych ciężkich cierpieniach konał. Później jego zwłoki odkopała rodzina i zabrała. Gdzie był zagrzebany, wskazała pewna ruska kobieta, którą Ukraińcy zabrali do swego obozu jako kucharkę. Z jej też opowiadania dowiedziałam się, jak Ukraińcy żałowali, że nie mogli sobie zrobić podobnego widowiska z nauczycielki. Ta im umknęła. Po wojnie ja i kilka osób z Chodywaniec byliśmy wzywani do parafii w Tomaszowie Lubelskim. Tam opowiadaliśmy o męczeńskiej śmierci księdza. Długo czekaliśmy, że może ksiądz będzie kanonizowany. Do końca został wśród swoich owieczek i to on spośród nich poniósł najbardziej okrutną i męczeńską śmierć”. (Marian Adam Stawecki: „.Rajd śmierci pod Tomaszowem Lubelskim”; "Tygodnik Tomaszowski" nr 12 z 20 marca 2012 r. ; za: (przez Telatyn)”. (http://www.poturzyn.pl/index.php?q=okupacja ). http://www.tygodniktomaszowski.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=304%3Ahistoria-rajd-mierci&catid=5%3Ahistoria&Itemid=7 ;14.04.2012).
http://www.zamosconline.pl/text.php?id=12079&rodz=zapo&tt=poturzyn-uczcil-pomordowanych-mieszkancow-

sobota, 30 marca 2019

31 marca 1944 - Oddział Ukraińców z UPA zamordował powyżej 76 polskich mieszkańców wsi Ostrów.


Przed wojną Ostrów liczył około 2000 mieszkańców, z czego prawie 80% Polaków. Podczas okupacji niemieckiej, po eskalacji mordów ukraińskich nacjonalistów na przełomie 1943/1944 w Ostrowie powstała polska samoobrona. Organizatorami samoobrony byli ks. Stanisław Wolanin, dyrektor szkoły Władysław Kossowski oraz Wacław Hartman. Wyznaczono 10 domów – punktów obserwacyjnych, w których nocne warty pełnili wyznaczeni mężczyźni. Ludność spała w ubraniach, by w razie napadu móc bez zwłoki ratować się ucieczką. Jako miejsce schronienia ludności i obrony ustalono murowane budynki szkoły i kościoła. Niektóre rodziny wyjechały w obawie o życie na zachód. Jednocześnie do Ostrowa przeprowadzali się Polacy z miejscowości uznawanych za bardziej zagrożone.

UPA, planując atak na Ostrów, ostrzegła ukraińskich mieszkańców wsi, by mogli ją wcześniej opuścić
Według świadectw zgromadzonych przez Stowarzyszenie Upamiętniania Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów pierwsza i największa z serii mordów w Ostrowie miała miejsce 31 marca 1944 r. Tuż po północy wysunięte warty polskiej samoobrony zauważyły podejrzane ruchy na obrzeżach wsi, a także usłyszały hurkot wozów. Nie wszczęto jednak alarmu. Dopiero około godziny 4 nad ranem z trzech stron rozpoczął się atak banderowców . Polscy wartownicy opuścili posterunki, alarmując ludność. Część Polaków zdołała schronić się w szkole i kościele. Niektórzy kryli się w piwnicach i różnych kryjówkach. Grupa osób schroniła się w budynku stacji kolejowej, licząc na ochronę załogi niemieckiej. Niemcy jednak poddali się Ukraińcom, którzy ich oszczędzili, natomiast Polaków rozstrzelano.
Ostrzał amunicją zapalającą wzniecił pożary dachów krytych strzechą. Nie napotykając oporu napastnicy przeszukiwali i palili pozostałe polskie zabudowania. Wykrytych Polaków mordowano. Domy ukraińskie pozostawiano nietknięte. Część ofiar spaliła się żywcem bądź udusiła w płonących domach.

Atak na kościół i szkołę został przypuszczony dopiero około godziny 8. Polacy, zabarykadowawszy się, odpierali ataki UPA przy pomocy posiadanej broni palnej i granatów. Obawiając się, że gdy obrońcom skończy się amunicja, dojdzie do rzezi zgromadzonych w kościele, ks. Wolanin udzielał zbiorowego rozgrzeszenia i rozdawał hostię. Spanikowani ludzie szukali ukrycia w różnych miejscach wewnątrz kościoła.

Około godz. 9 na odgłos strzelaniny do Ostrowa z Krystynopola przybył oddział niemiecki, wobec czego banderowcy wycofali się w kierunku wsi Parchacz. Innym powodem odwrotu Ukraińców było śmiertelne zranienie w walce „Hałajdy” (zmarł 1 kwietnia). Niemcy ostrzelali z moździerza wycofujące się przez Głuchów oddziały UPA, zabijając dwóch i raniąc siedmiu upowców oraz wzniecając pożar we wsi. Zdaniem Mariusza Zajączkowskiego powołującego się na dokument UPA, polska samoobrona wzięła Niemców za oddział UPA i ostrzelała go, w wyniku czego Niemcy przykryli ogniem moździerzowym także kościół. Następnie Niemcy mieli rozbroić i aresztować polskich mężczyzn – członków samoobrony. Zajączkowski nie wyklucza, że występująca w źródłach najwyższa liczba zabitych Polaków – około 300 – mogła wynikać z rozstrzelania przez Niemców aresztowanych uzbrojonych Polaków. Faktu rozstrzeliwania Polaków w Ostrowie nie potwierdzają wspomnienia świadków opublikowane przez Siekierkę, Komańskiego i Bulzackiego. Według nich Niemcy odstąpili od represji pod wpływem negocjacji ks. Wolanina.
Z zapisków zachował się opis ;
  „Roman Steciuk nie znalazł swojej żony z dwójką dzieci. Okazało się, że udało się jej uciec z okrążonego Ostrowa, ale pod Głuchowem wpadła w ręce innych banderowców, którzy zakłuli bagnetami jej dzieci. Ją samą błagającą o litość i życie dzieci, oprawcy zatłukli kolbami karabinów. Roman sądził, że żona ukryła się w Żabczu, gdzie mieli krewnych. Poszedł jej tam szukać. Niestety, spotkała go tam śmierć. Zatrzymany przez banderowców został uduszony drutem” (Adolf Kondracki; w: Siekierka..., s. 1061; lwowskie).
Dla ocalonych z rzezi Niemcy podstawili platformy kolejowe, które wywiozły ich do Jarosławia, Przeworska i do dalszych stacji.

Według świadków w trakcie tego napadu zamordowano 76 osób; według sprawozdania RGO około 100; spalono 300 gospodarstw. G. Motyka, który datuje napad na 28 marca, uważa, że sprawcą zbrodni był kureń „Hałajda”. Autor ten określa liczbę ofiar na od kilkunastu do 300. Według Andrzeja L. Sowy wieś zaatakowały 3 sotnie UPA, w tym sotnia „Tyhry” (co zostało odnotowane w kronice tego oddziału).

Miesiąc po tej zbrodni, w dniach 27-29 kwietnia 1944 r. banderowcy zamordowali 17 Polaków, głównie w podeszłym wieku, którzy nie opuścili Ostrowa. Zabito ich w pobliżu rzeki Sołokija, a zwłoki zakopano w miejscu zwanym „Zamczysko”. Mniejsze napady, w których mordowano po kilka osób, trwały aż do marca 1946 r. Zginęło w nich w sumie 20 osób. Razem z dwoma największymi mordami w 1944 r. daje to łączną liczbę 113 ofiar narodowości polskiej zamordowanych w Ostrowie przez ukraińskich nacjonalistów.

Po zakończeniu II wojny światowej Ostrów pozostawał w granicach Polski do 1951 r. Mieszkańcy zniszczonej wsi powrócili do niej, próbując ją odbudować. Jednak w 1951 r. na mocy postanowień umowy o korekcie granicy polsko-sowieckiej Ostrów znalazł się na terytorium ZSRR, a Polacy zostali przesiedleni w obecne granice Polski.
Zdj. Tablica upamiętniająca, wymieniająca wieś Ostrów.

W nocy z 30 na 31 marca 1944 r. Ukraińcy wymordowali około 102 polskich mieszkańców wsi Szeszory.


W nocy z 30 na 31 marca 1944 r. we wsi Szeszory pow. Kosów Huculski Ukraińcy banderowcy zamordowali co najmniej 102 Polaków, w tym 36 z nich spłonęło żywcem w podpalonym kościółku.
Tablica Pomnika ofiar zbrodni dokonanej na obywatelach polskich przez Ukraińców OUN-UPA wymieniająca Szeszory.

„Polacy mieszkali w większości w pobliżu zamku, kościoła pw. Matki Boskiej Ostrobramskiej oraz drogi do Pistynia , a Rusini mieszkali w większości w pobliżu cerkwi. Przed II wojną światową w Szeszorach mieszkało około 450 Polaków, co stanowiło jedną czwartą ludności wsi.
Od 1943 roku pod wpływem propagandy nacjonalistów ukraińskich rusińska i ukraińska większość zaczęła odnosić się wrogo do Polaków.
Wieczorem 30 marca 1944 roku Banderowcy OUN - b , zwerbowani wśród miejscowych Rusinów spotkali się na naradzie w cerkwi, gdzie oprawcy uzgodnili kto z nich których Polaków będzie mordował. Sygnałem do rozpoczęcia mordów było podpalenie kościoła rzymskokatolickiego w Szeszorach.  Rusini wyszli z cerkwi (ok. 2 km w górę Pistynki od kościółka) z poświęconymi przez miejscowych księży greckokatolickich narzędziami zbrodni i przeszli pod kościółek. Po podpaleniu kościółka rozeszli się po polskiej części wsi, zaczęły się mordy na Polakach i palenie ich domostw, które trwały od 23-ciej wieczorem do ok. piątej nad ranem. Nie oszczędzono nikogo, ani kilkumiesięcznych niemowląt ani kilkuletnich dzieci, ani ciężarnych kobiet mordując tak, aby zadać jak najwięcej bólu, w tym paląc żywcem powiązanych Polaków. Nie oszczędzono również rodzin mieszanych. Rusini mordowali głównie widłami, siekierami i bagnetami, bo na bezbronnych Polaków, starców, kobiety i dzieci szkoda im było pocisków. Polacy nawet nie próbowali stawiać oporu, jedynie usiłowali uciekać. Nikt nie przypuszczał, że będą mordować kobiety i dzieci, dlatego ich zginęło najwięcej, bo nie były w stanie uciekać w mroźną i śnieżną marcową noc - nie dowierzano w barbarzyństwo rusińskich sąsiadów, liczono na to, że kobiety i dzieci nie będą zabijane. Spalono prawie wszystkie polskie domy wiele z mieszkańcami wewnątrz. W jedną noc społeczność ponad 450 hucułów polskiego pochodzenia przestała istnieć. Zamordowano co najmniej 102 Polaków, ci którzy ocaleli zostali zmuszeni do ucieczki”
Szeszory należą do 11 miejscowości województwa stanisławowskiego, w których zabito 100 lub więcej Polaków.
 
https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Zbrodnia_w_Szeszorach
(za: http://www.szeszory.3-2-1.pl/31_marca_1944.htm )


W nocy z 30 na 31 marca 1944 r. Ukraińcy dokonali mordu we wsi Płaucza Wielka pow. Brzeżany.


W nocy z 30 na 31 marca 1944 r. we wsi Płaucza Wielka pow. Brzeżany banderowcy oraz chłopi ukraińscy z okolicznych wsi zamordowali za pomocą siekier, noży, bagnetów 106 Polaków oraz 6 Ukraińców, od 3-miesięcznego dziecka zakłutego bagnetem po starców: ucinali głowy, rozpruwali brzuchy, wrzucali rannych do płonących budynków. Do uciekających strzelano.
IPN ustalił (sygn. akt S 48/01/Zi), że napad był 28 marca 1944 roku. Wśród napastników rozpoznano kilku miejscowych Ukraińców. Sprawcy dokonali także masowego rabunku mienia, po czym spalili polskie domostwa. Napad trwał około czterech godzin. Dzięki Ignacemu Muszyńskiemu, który wyrwał się oprawcom i biegł z krzykiem przez wieś, udało się ostrzec wiele osób, które opuściły domy i ukryły się. Część Polaków uzyskała pomoc od sąsiadów-Ukraińców. Ofiarami napadu byli także Ukraińcy Pryhodowie z mieszanych rodzin, których zabito wraz z żonami narodowości polskiej. Piotrowi Iwaśce zamordowano żonę-Polkę i dzieci, jego samego zaś pozostawiono przy życiu.
O przypadkach pomocy udzielanej Polakom przez niektórych miejscowych Ukraińców piszą Jan Rybaczyk i Maria Majcher-Tarniowa, której list Rybaczyk przytacza. Trzy osoby z rodziny Tarniowej zginęłyby, „gdyby nie interwencja jednego z sąsiadów Ukraińców, Mykiety, który kazał swoim współnapastnikom pozostawić ofiary w spokoju. […] Pięcioosobowa rodzina Karola Błaszkowa i trzyosobowa rodzina Antoniego Muszyńskiego zostały ukryte przez przyjaznych sąsiadów Ukraińców w ich domach i dzięki temu ocalały. Banderowcy podczas napadu nie oszczędzili też niektórych Ukraińców. Zamordowali wtedy cztery rodziny. Już po napadzie w rodzinie Mykoły Wełysznego zamordowali trzy osoby: męża, żonę i ich córkę. […] Jedną z przyczyn tego zabójstwa była pomoc Polakom i współczucie wyrażane głośno przez córkę po napadzie”.
Źródło: J. Rybaczyk, Byłem świadkiem, „Na rubieży” 1996, nr 16, s. 24.
 IPN podaje liczbę 70 ofiar.
Tablica Pomnika ofiar zbrodni dokonanej na obywatelach polskich przez OUN-UPA wymieniająca Płauczę Wielką

piątek, 29 marca 2019

W nocy z 28 na 29 marca 1943 r. około północy bojówka Ukraińców z UPA "Stacha" ze wsi Zofiówka zaatakowała kol. Halinówka pow. Łuck.

W nocy z 28 na 29 marca 1943 r. około północy ukraińska bojówka UPA "Stacha" ze wsi Zofiówka zaatakowała kol. Halinówka pow. Łuck. Ukraińcy zamordowali 40 miejscowych Polaków (15 mężczyzn, 10 kobiet, 15 dzieci i młodzieży) oraz 14 Polaków z innych wsi, którzy schronili się w Halinówce.

Halinówka była osadą, w której dominowała ludność polska; mieszkało w niej około 200 Polaków, 10 Czechów i 5 Ukraińców.
W nocy oddział Ukraińców z UPA przybył do Halinówki od strony Chołoniewicz, gdzie wcześniej dokonali zbrodniczego napadu. Ukraińcy banderowcy planowali dokonać napadu na ludność polską zgromadzoną w kościele. Polaków ostrzegł miejscowy Ukrainiec. Ostrzegł także mieszkańców Halinówki. Jednak część z nich, nie wierząc w słowa ukraińskiego sąsiada pozostała w domach.

Bojówkarze zaatakowali kolonię na całej linii, niosąc śmierć napotkanym osobom. Walkę z napastnikami podjęła 12-osobowa samoobrona pod dowództwem Stefana Rokity "Czarnego". Mieszkańcy opuścili domostwa i skryli sie w lesie. Większość nie miała do czego wracać - banderowcy podpalili wieś. W późniejszym czasie w Halinówce zakwaterowali się sowieccy "partyzanci". Na drzwiach ocalałych domów zaznaczali np. " tą chatę zabiera Iwan, nie palić".
---------------------
Relacja świadka, Henryka Wesołego:

"To było w nocy 28 marca, gdy zbudził nas pan Socha. Widać było, że Halinówka się pali. /.../ Spalona została jej część od strony Chołoniewicz. Zamordowano rodzinę Kleczajów, którą w dole do suszenia lnu Ukraińcy zakłuli bagnetami, spalono rodzinę Guzów, zamordowano kogoś u Rokitów, jednych z najbogatszych gospodarzy. Zginęli wówczas Andrzej Król, spalony żywcem w domu, ciotka i gospodyni ks. Domańskiego, spalone w stodole przy plebanii. 100 metrów dalej na łące, pod starym jesionem zakłuto bagnetami organistę, starszego pana. W ten sam sposób zamordowano i spalono kierownika szkoły pana Naumowicza oraz lekarza Shena. Zginęła również rodzina Kleczajów. Z późniejszych relacji dowiedziałem się, że mordowano też mieszkańców Chołoniewicz podejrzanych o sympatie propolskie. Rodzinę Trusiewiczów zakłuto nożami, kobiety zgwałcono, następnie wleczono je końmi po całej wsi. Pobyt w tym miejscu po tak strasznej tragedii przypominał chyba życie na beczce prochu. /.../ Którejś nocy ukraiński sąsiad Hryc ostrzegł ojca przed niebezpieczeństwem grożącym mojej kuzynce, Reginie Krzeczkowskiej, pięknej 17-letniej pannie o długich włosach, która wpadła w oko bulbowcom. Jeszcze tej samej nocy dziewczyna uciekła z Chołoniewicz. Uratowała się i przeżyła wojnę. Kilka dni później sam byłem świadkiem, jak w biały dzień grupa Ukraińców prowadziła dwóch Polaków, Henia Szczepkowskiego z Łades i Tokarskiego z Halinówki. Po pół godzinie słychać było strzały. Okazało się, że Tokarski zdołał uciec, a zastrzelonego Henia znalazł potem obok drogi mój ojciec ./.../ Tragiczny los spotkał także moich krewnych ze strony mamy, Wojciecha i Paulinę Krzeczkowskich, dziadków Reginy. Nie chcieli uciekać. Choć mieli czysto polskie pochodzenie, ubiorem i zwyczajami zupełnie nie różnili się od rodzin ukraińskich, nosili koszule soroczki przepasane sznurkiem, byli całkowicie wtopieni w ukraińską społeczność. A jednak zostali zamordowani i zakopani w nieznanym miejscu".

Zdj. Krzyż w Halinówce, na planie Henryka Wesołego, koło domu nr 27.
#ToMyjesteśmyPamięcią #PlomienBraterstwa #ПолумяБратерства
#NeverAgain #WeRememberTheFact #ПамятаємоПравду #Reparacje #UkrainianReparationsForPoland #Odszkodowania #CzasZapłatyZaRzeź !!! #Polishholokaust #WW2 #WorldWarTwo #Wołyń #Kresy #UkrainianMurdered #OUN #UPA #UA #Ludobójstwo #Genocidum #Genocide #GenocidumAtrox #UkrainianCrimes #UkrainskieZbrodnie

W nocy z 29 na 30 marca 1944 r. Ukraińcy zaatakowali pogrążoną we śnie wieś Wołczków.



Według wspomnień zgromadzonych przez Stowarzyszenie Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu, w nocy z 29 na 30 marca 1944 roku około godziny 2-3 od strony wsi Tumierz nadciągnął oddział UPA i rozwijając się w tyralierę zaatakował Wołczków. Sygnałem do ataku był wystrzał z rakietnicy. Napastnicy podpalali budynki i najczęściej zabijali napotkane osoby bez względu na płeć i wiek (zdarzały się pojedyncze przypadki oszczędzania kobiet i dzieci). Niebroniona ludność rzuciła się do ucieczki szukając ukrycia w lesie, w jarach i w przygotowanych schronach. Upowcy wrzucali do wykrytych schronów granaty oraz przeszukiwali jary mordując znalezionych ludzi. Zabijano z broni palnej oraz za pomocą noży i siekier. Niektóre ofiary były torturowane. Najwięcej ludzi zginęło w jarze na Korpanówce, w domach przy drodze na Tumierz, w jarze za gospodarstwem Jantka Tarnowskiego oraz w schronie Jana Gadzińskiego. Po spaleniu Wołczkowa i dokonaniu zbrodni oddział UPA ze śpiewem odmaszerował w kierunku Tumierza.
Ocalali Polacy przenieśli się w większości do graniczącego z Wołczkowem miasteczka Mariampol. Następnego dnia rozeszła się pogłoska, że UPA planuje rzeź Polaków w Mariampolu. Miejscowi Ukraińcy wynieśli się z dobytkiem do okolicznych wsi. Atak jednak nie nastąpił. Nad ranem 1 kwietnia 1944 roku do miasteczka wkroczył oddział partyzantki sowieckiej i tym tłumaczy się brak napaści UPA na Mariampol.
W tym czasie ciała zamordowanych w Wołczkowie pochowano w zbiorowej mogile na cmentarzu w Mariampolu. Po dwóch tygodniach zmieniła się sytuacja frontowa i oddział sowiecki wyparli z miasteczka Niemcy, których obecność także hamowała ataki UPA.
Na zdjęciu Józef Nowak z siostrzenicą Czesławą, Wołczków 1943/44.

Oto kilka relacji naocznych świadków tego wydarzenia:

*Kiedy padły pierwsze strzały na Wołczków- wystawione na noc posterunki samoobrony wszczęły alarm wśród śpiących. Posterunek taki nie był uzbrojony w broń palną. Jego służba polegała jedynie na czuwaniu i obserwacji terenu. W tym przypadku śpiącego ojca "poderwał" Władysław Tomczak. Obudzony ojciec pobiegł do stajni, uwolnił z uwięzi bydło, uchylił drzwi stajni, otworzył chlewik, potem z babcią i córką Hanią- skryli się pod dębami (złożonymi na podwórku z przeznaczeniem na budowę domu). Łuny pożarów poprawiały widoczność. W kryjówce pod dębami robiło się jasno. Hania zwróciła się do ojca: "tu nas znajdą- idę w bezpieczniejsze miejsce". Pożegnawszy się z ojcem wraz z babcią wyszły z dotychczasowego ukrycia. Udały się za wiklinowy płot na ogród, gdzie w kupkach złożona była kukurydzianka. W niej obie ukryły się, zaledwie 15 kroków od ukrytego pod dębami ojca. Dzielił ich jedynie wiklinowy płot.
Banderowcy systematycznie poszerzali zbrodniczą akcję. Podpalali dom za domem. I tak po zapaleniu domu Karola Gwizdaka (Kanarka), przeszli przez płot na ogród do złożonej kukurydzianki. Dochodząc jeden z nich zapytał: "majesz naftu?". Leżącemu za płotem pod dębami ojcu doszedł wyraźny donośny głos "wstawaj", a potem- "idy, idy". Dalej słyszy drżący głos kobiecy "joj wy mene zabijete". Idy! Krzyknął oprawca i oddał strzał. Więcej strzałów ojciec nie słyszał, lecz wiedział, że spod dębów wyszły dwie osoby. Banderowcy przez płot weszli na drogę idąc obok ukrytego ojca. Mówili do siebie: "O! ona se prosyła". Podeszli pod nasz dom, ze strzechy jeden wyjął garść słomy, polał naftą i podpalił. W grupie tych morderców brała udział również kobieta.
Rano w wielkim strachu i przerażeniu ostrożnie wyszedł ojciec ze swej kryjówki. Kroki skierował w stronę złożonych snopków kukurydzianki. Tam zobaczył zgliszcza dopalającej się słomy, a pod nią opalone zwłoki córki Hani i babci Julii, których zdrowe ciało było jedynie od ziemi. Babci w dłoni (zaciśniętej) pozostał kawałek niespalonej laski, którą się podpierała. W brzuchu zauważył ojciec- wbity i pozostawiony nóż, którym oprawca dokonał swego dzieła. Dlatego brak było drugiego strzału. Siostra Hania została zastrzelona z bliskiej odległości. Dowodem był odpalony prochem strzelniczym warkocz, który leżał na boku, nie mając styczności z płonącymi zwłokami. Ów warkocz przywieźliśmy ze sobą na Zachód. Babcia z rozprutym brzuchem płonąc konała. Obie polane były naftą. W zbiorowej skrzynce, nie podobnej do trumny, złożono je razem, a z nimi nóż- narzędzie zbrodni. Pochowane zostały we wspólnej mogile z innymi pomordowanymi tej nocy.
Od pamiętnej nocy, każdą następną spędzaliśmy w domu szwagra Michała na Psiarni, który mimo woli stał się naszym drugim domem, nas pogorzelców z Wołczkowa. W głębokiej tajemnicy w wykopanej przez ojca kryjówce spędzaliśmy potem z całą rodziną dalsze niepewne noce. Wiele razy nocowaliśmy gdzie kto mógł, również w szczerym polu. Rankiem wracaliśmy z powrotem do domu na Psiarni. Jakby z ciekawości czy żalu zza płotów zaglądały kołyszące się głowy ciekawych ukraińskich sąsiadów, obserwujących nas, powracających z "noclegów", trzęsących się z zimna i strachu. Pamiętam, a było to już w dzień zaraz po tragedii Wołczkowa, przebywającym w domu na Psiarni dano znać, że znów banderowcy idą, tym razem przebrani w sowieckie mundury wojskowe. Nastała panika. Nastraszeni i przerażeni, nie wiedzieliśmy co począć, dokąd i gdzie się schować. Strach ten nie był długi. Okazało się, że to zwiad sowiecki To oni, ci żołnierze "stanęli" na drodze banderowców przed następnym uderzeniem, tym razem na Polaków w Mariampolu.

Tadeusz Szczygielski s. Szczepana.   

*Ojciec, kiedy usłyszał strzały obudził nas. Szybko i w wielkim przerażeniu każdy chwycił jakieś nakrycie, wybiegliśmy na podwórze: babcia Julia (73 lata), siostra Hania (19 lat) i ja (12 lat). Ukryłyśmy się pod drzewem. Nie czułyśmy się bezpiecznie w tym miejscu. Tato wypuszczał bydło ze stajni, a nam radził uciekać na pola - Zadworzyska. Biegłyśmy w tym kierunku, jednak babcia i Hania wróciły się. Ja biegłam samotnie aż na Psiarnię do domu, dokąd matka wyjechała wieczorem. Tato zobaczywszy wracających babcię i Hanię, zalecał ukryć się pod drzewem, ale one wybrały kupki kukurydzianki złożonej w ogrodzie i tam się ukryły.
Tam znaleźli ich banderowcy. Babcię zamordowali nożem, pozostawiając nóż w jej brzuchu. Siostrę Hanię, która prosiła ich, żeby jej nie zabijali - zastrzelili. Następnie ciała nakryli słomą kukurydzy, oblali benzyną i podpalili.
Ojciec przetrwał niebezpieczeństwo pod drzewem. Ja dostałam się do domu zamężnej siostry Marysi, ale nikogo tam nie zastałam. W nocy, gdy ukazała się łuna od palącego się Wołczkowa, wszyscy mieszkańcy Psiarni uciekli na pola Wistrowa (Wistrów - nazwa pola). Znalazłam matkę z rodzeństwem pod wystającym brzegiem starego łożyska Dniestru. Byli tam też inni ludzie z dziećmi. Zmarznięty, głodny 7-miesięczny brat Czesław, tuląc się do mamy, płakał.
Jeszcze przed południem zmęczone, niewyspane wróciłyśmy do pogorzeliska naszego
gospodarstwa.

Wraca matka do Wołczkowa
Szukać babcię, Hanię-ojca woła,
Patrzy- wszystko spustoszone,
Domy wokół są spalone.

Z wielkim żalem, bólem serca
Matka nóż wyciąga z wnętrza,
Hani warkocz odpalony,
Leżał z boku z drugiej strony.

Jadwiga Gwizdak z d. Szczygielska c. Szczepana. 

*Przed strasznymi i krwawymi wydarzeniami tej nocy mężczyźni robili zawsze wartę- czuwanie, może od końca stycznia 1944 r. odkąd zaczęły krążyć pogłoski o napadach i morderstwach w okolicy. Kilku sąsiadów umawiało się. Jedni siedzieli po domach, inni na ulicy pełnili wartę w swoim rejonie. W tym czuwaniu stróżujący się zmieniali. Poza kijami lub laską uzbrojenia nie była.
Tragicznej nocy napad zaczął się po północy, między pierwszą a drugą godziną. Staliśmy na straży. Strzały najpierw było słychać od strony Tumierza i Łanów oraz naszego cmentarza. Ponieważ strzelanina nie milkła, moi sąsiedzi opuścili domy i udali się do sadu Jana Gadzińskiego, gdzie był schron. Ja z jednym z sąsiadów (Stanisławem Czerniakiem) poszliśmy do stajni odpiąć bydło z łańcuchów, potem podążaliśmy za innymi do schronu. Ale nie było już w nim miejsca, wobec tego uciekliśmy pod skały - w tym miejscu, jak się szło na Ryń (nazwa pastwiska nad Dniestrem). Ze schronu nikt za nami nie wyszedł. Tymczasem Wołczków zaczął się palić od strony Tumierza w górnej swej części. Częste strzelanie nie ustawało.
Od skał z sąsiadem przeszliśmy na Ryń i z wielkim smutkiem przyglądaliśmy się tej pożodze. Krążąc po polach doszliśmy do Doliny (jedno z przedmieść m. Mariampola).
Gdy zaczęło świtać i pożary domów przygasły, zdecydowaliśmy się pójść do wioski. Pierwsze kroki skierowaliśmy do schronu, przed którym leżał zabity mój ojciec bez butów - w schronie była cisza. Stąd udaliśmy się w stronę naszych domów. Słomiane dachy dogorywały. Do naszego domu przybiegł mój kuzyn Józef syn Michała. Wodą przyniesioną wiadrami z potoku ugasiliśmy dopalające się belki dachu. Wkrótce potem powstał ruch, że banderowcy znów nadchodzą. Pobiegliśmy szybko do Mariampola. Alarm okazał się nieprawdziwy. Wróciliśmy pod spalony dom. Nie mając kluczy do drzwi, wybiłem szybę w oknie, aby dostać się do wnętrza domu.
Po południu rozeszła się pogłoska, że na następną noc przyjdzie kolej na Mariampol. Wszyscy zaczęli uciekać -przeważnie na wyspę na Dniestrze pod zamkiem. Ja z kolegą dostaliśmy się łodzią na wyspę, ale potem kilku nas przepłynęło Dniestr na brzeg od strony Pobereża. Jednostka wojska węgierskiego stojąca tam dawała pewne bezpieczeństwo. Na następny dzień wkroczyła do Mariampola czołówka armii sowieckiej. Pozostaliśmy jeszcze, nocując na Pobereżu u Franciszka Krzyżanowskiego, Polaka , który ożeniony był z Teofilą Sęgą z Wołczkowa. Zginął on potem od miejscowych banderowców. Gdy Węgrzy wycofali się w kierunku Stanisławowa, z pomocą wyżej wymienionego Franciszka przepłynęliśmy Dniestr do Mariampola.
Po przybyciu do domu, przekonałem się , że zginął nie tylko mój ojciec Wawrzyniec, ale również siostra Paulina i jej córka Julia. Zwłoki ich zabrał ze schronu szwagier Józef Śrutwa i porobił dla nich trumny. W sobotę (przed Niedzielą Palmową) zawieźliśmy ciała pomordowanych z przyszłym moim teściem (Marcinem Tarnowskim) na cmentarz. W czasie ich pogrzebu rozległa się strzelanina od strony Wodnik. Wkroczyli Niemcy, a sowiecka jednostka wycofała się na Uście Zielone. Niemcy byli w Mariampolu aż do 22 lipca 1944 r.
Wspomnę jeszcze, że kiedy przybiegłem do schronu i zobaczyłem tam zabitego ojca, w środku tego wykopu byli jeszcze ukrywający się ludzie, ale bardzo przerażeni siedzieli cicho.
Banderowcy, gdy zauważyli schron tej nocy, kazali memu ojcu wyjść i zdjąć buty, następnie go zastrzelili. Do środka wrzucili granat, od którego zginęła moja siostra Paulina i jej córka Julia Śrutwa, Filipina Wójcik, Józef Gadziński, Tekla Gadzińska, Maria Gadzińska i Józefa Gadzińska z domu Beskiewicz. Co do innych, wiem, że Wiktor Groński i Władysław Mikusz zostali zabici ,na polu na Strzyżowicy.
W czasie tego napadu na Wołczków nikt nie stawiał oporu, bo nie miał broni. Dolina i Słoboda (nazwy przedmieść Mariampola) z wyjątkiem kilku domów nie były objęte napadem.
Również mieszkańcy dworu (Jacek Kostański i Kołaczyńscy) nie zostali podpaleni. Ci którzy tej nocy zginęli zostali pochowani we wspólnej mogile na cmentarzu mariampolskim, od wejścia po prawej stronie bez udziału kapłana- ponieważ czas był naglący.
Szkody napadu były olbrzymie. Zamordowano 58 osób. Nie szczędzono też dzieci. Cała wieś była spalona. Pozostały tylko tu i ówdzie domy i zabudowania. Wiele sztuk bydła i koni spaliło się, a z wypuszczonych ze stajni też dużo przepadło. To był prawdziwie barbarzyński napad, gorszy niż w dawnych czasach tatarski.
Dobry Bóg pozwolił mi przeżyć tę noc. Dlatego zawsze dziękuję Bogu, że nie było wtedy w schronie dla mnie miejsca, gdy przybiegłem tej nocy, aby się w nim ukryć.
Załączam jeszcze i ten szczegół, że w podpalaniu domów brały też udział kobiety, które miały ze sobą benzynę lub naftę i polewały nią zabudowania, aby podpalone nie gasły.

Józef Maliborski s. Wawrzyńca.   

*Noc z 29 na 30 marca 1944 r. była najstraszniejszą w historii mieszkańców Wołczkowa-pomimo tego, że czuwano do godz. 24 banderowcy dokonali swego dzieła.
Moje młodsze rodzeństwo było na noclegu u babci w Mariampolu, zaś druga mama (ojciec owdowiał i ożenił się drugi raz) poszła do sąsiadów, skąd było blisko do wielkiego rowu, w którym można było się ukryć. Ojciec odprowadził mnie do krewnego Konopackiego za kaplicą na wzgórku; było stamtąd blisko do największego jaru z licznymi rozgałęzieniami i gliniankami, w których można było się schować. Ojciec jak zawsze poszedł do sąsiada Augustyniaka na czujkę. Przed godziną pierwszą usnąłem, a o godz. drugiej jak Wołczków długi napastnicy z UPA rozlokowali się tyralierą od strony Tumierza i zaczęli strzelać i palić pierwsze napotkane zabudowania. Do uciekających strzelano, a złapanych mordowano, niektórych oblewano benzyną i podpalano. Uczestnikami napadu byli nie tylko mężczyźni, ale i kobiety. Podczas napadu szczęśliwi byli ci, którzy uciekli w kierunku Mariampola. O godzinie drugiej w nocy wszyscy ludzie, którzy byli na czujce u Konopackiego, gdy usłyszeli strzały, uciekli, a mnie pozostawili śpiącego. Nie wiem, jak długo spałem, siedząc na bambetlu oparty o kufer. W momencie, kiedy się obudziłem, w mieszkaniu od palących się zabudowań było jasno jak w dzień, drzwi były otwarte. Zobaczyłem, że jestem sam. Rzuciłem się do ucieczki w kierunku największego jaru obok ostatnich zabudowań Jantka Tarnowskiego. Usłyszałem wtedy głosy ludzi na strychu tego domu, który częściowo pokryty był dachówką a częściowo słomą. Zastukałem do drzwi, prosząc, by mnie wpuszczono. Ze strychu zszedł właściciel domu i na swoich plecach wyniósł mnie na strych. Było tam bardzo dużo ludzi. Po chwili usłyszeliśmy głosy Ukraińców: "tutu chatu tra pidpałyty" i podpalono od strony słomianego dachu. Ogień zepchnął nas pod dachówkę i zaczęliśmy się dusić Szukając świeżego powietrza, zwalaliśmy dachówkę. Byłem jako pierwszy przy otworze zrobionym w dachu; niewiele myśląc skoczyłem na ziemię, a za mną właścicielka domu Katarzyna Tarnowska rodem z Krymidowa wołając: "dajcie mi moje dziecko".
Korzystając z zamieszania wśród banderowców, którzy zauważyli wiele głów wyglądających spomiędzy łat w dachu, z różańcem w ręku ruszyłem do ucieczki w pole zwanym Branowskie. Tam napotkałem banderowca z karabinem w ręku; skierował lufę do mnie, ale w pewnym momencie odwrócił się, a ja zbiegłem w dół jaru chowając się w gliniankach, ale nie mogłem się ukryć. Dobiegłem do połowy jaru, tam spotkałem chowającą się sąsiadkę Rozalię Obacz, która okryła mnie dużą chustą i przytuliła do siebie. Po chwili przyszła do nas Tarnowska z czteroletnim synkiem; płacząc opowiadała, że na jej oczach Ukraińcy zabili jej męża (Gosztyłę) siekierą w głowę, długoletniego sołtysa Wołczkowa Kaspra Szczygielskiego, dwóch Konopackich i Stasichę, a Józef Śrutwa wyrwał się im z rąk i uciekł. Banderowcy idąc górą ponad jar w kierunku Wysokiej Góry rzucili rakiety oświetlające jar, szukając chowających się ludzi. Przestraszony zacząłem uciekać do końca jaru pod Branowskie i tam spotkałem ukrywających się sąsiadów Jana Sagę i Bronisława Nazimka. Wybiegliśmy w pole i dalej w las zwany Dębniakami, gdzie doczekaliśmy rana. Z lasu widzieliśmy wielką zgraję powracających napastników w kierunku Tumierza, śpiewających, jadących na koniach i furmankach oraz idących pieszo. Wśród nich byli nie tylko mężczyźni, ale i kobiety.
Przed południem wróciliśmy do wsi, której już nie było. Na miejscu tak ludnej wsi, kiedyś bardzo zabudowanej, zastaliśmy gdzieniegdzie domy, zgliszcza, trupy i popalone w stajniach bydło, Pomiędzy tym wszystkim chodzili zamyśleni ludzie, ale nie płakali, nie lamentowali, nie rozmawiali, bo byli jakby skamieniali; nie mieli co jeść, lecz głodu nie czuli, tylko od czasu do czasu ktoś zapytał: gdzieś był? gdzieś była?
Najwięcej ludzi zamordowano w jarze na Korpanówce, w domach, przy drodze wiodącej do Tumierza, w jarze za Jantkiem Tarnowskim i w schronie w dolnej części Wołczkowa u Jana Gadzińskiego. Tak było do godzin południowych. Przed wieczorem po południu rozpoczęła się nowa gehenna. Rusinom w Mariampolu rozkazano opuścić miasto na nadchodzącą noc, co też w pośpiechu czynili wyjeżdżając furmankami na ukraińskie wsie jak Łany, Dołhe, Dubowce i Tumierz. Dla nas Polaków miała nastąpić doszczętna zagłada; kto by uciekł przed nożem, siekierą czy kulą miał być utopiony w Dniestrze. Nie sposób opisać strachu tego popołudnia i wieczoru. Ludzie nie wiedzieli, gdzie uciekać, by przeżyć to polowanie. Wraz z ojcem wyszliśmy od babci w Mariampolu, która dała nam na drogę bochenek chleba. Nosiłem go pod pazuchą jak najcenniejszy skarb. Skierowaliśmy się do klasztoru, w którym przenocowaliśmy siedząc na korytarzu wśród wielkiej rzeszy ludzi. Noc przeminęła spokojnie. Rano zaczęliśmy się rozchodzić, każdy w swoją stronę. Wtedy zauważono od strony Łanów i Tumierza jeźdźców na koniach, każdy myślał, że to banderowcy. Okazało się, że to zwiad sowiecki, który przeszkodził banderowcom w minioną noc zniszczyć Mariampol i wymordować ludzi.
Był już pierwszy kwietnia, a za nim smutna Wielkanoc, spadł dość duży śnieg i przykrył to straszne pobojowisko Wołczkowa, ale swąd popalonych ciał i bydła unosił się nadal. Zaczęto grzebać pomordowanych na cmentarzu w Mariampolu, chociaż wcześniej proponowano jedną wspólną mogiłę na wzgórku za kaplicą w Wołczkowie; zakopywano gdzie kto mógł popalone bydło.
Przez dwa tygodnie stacjonowali w Mariampolu zwiadowcy Czerwonej Armii. Po dwóch tygodniach wojska niemieckie uderzyły większą siłą na oddziały sowieckie, które wycofały się na wschód, a my znowu znaleźliśmy się pod okupacją niemiecką. Propaganda UPA zaczęła grozić Polakom, dlatego niektórzy zdecydowali się przenieść tymczasowo do centralnej Polski. Zamożniejsi wyjeżdżali całymi rodzinami, grupując się w jeden transport.
Ojciec chciał nas dzieci, też wysłać takim transportem do Krakowa, gdzie organizacja społeczna-Rady Głównej Opiekuńczej rozciągała opiekę nad poszkodowanymi w czasie wojny. W celu załatwienia formalności z tym związanych, chciał udać się do Stanisławowa, ale na stacji w Jezupolu w czasie bombardowania zginął 4 czerwca 1944 r. odtąd zaczęła się ciemna noc naszych dziecięcych lat. Nie widzieliśmy go po śmierci i nie wiemy gdzie go pochowano. Sprawą wywiezienia nas pod opiekę RGO zajęli się stryjkowie, którzy potem również wyjechali na teren woj. krakowskiego. Wywieziono nas jako pierwszych samochodem niemieckim do Stanisławowa i nikt w tedy nie pomyślał, że to my zapoczątkujemy opuszczanie rodzinnej ziemi na zawsze i nikt nie pomyślał z tych, którzy pozostali, patrząc na nas z politowaniem, że za rok pod rozkazem opuszczą rodzinne strony.
Ja dostałem się na służbę do Skawiny, bo miałem już 12 lat, ale kawałka chleba byłem zawsze spragniony. Gorzej było z rodzeństwem w jednej koszuli na sobie, boso w obcych stronach, pukali do drzwi ludzi prosząc o kawałek chleba- taki los spotkał moje rodzeństwo.

Wschodzi słońce i zachodzi tu i tam,
A ja zawsze w jedną stronę spoglądam.
Na dalekim wschodzie świeci gwiazdka ma,
Tam jest dom rodzinny i w grobie matka ma.

Wschodzi słońce i zachodzi tu i tam,
A ja zawsze w jedną stronę spoglądam.
Na dalekim wschodzie świeci gwiazdek rój,
Tam jest dom rodzinny i w nieznanym grobie ojciec mój.

Stanisław Grochalski s. Józefa. 

http://www.mariampol-wolczkow.pl/mariampol/index.php/mariampol/mariampol-1918-1945r 

czwartek, 28 marca 2019

29 marca 1943 roku , Ukraiński mord na ludności polskiej w Pendykach i Pieńkach.


29 marca 1943 roku w Pendykach oraz  sąsiednich Pieńkach pow. Kostopol, na Wołyniu ukraińscy ludobójcy z UPA z pomocą chłopów ukraińskich z okolic, dokonali zbrodni na Polakach. Mordu dokonano przy użyciu siekier, bagnetów, paląc żywcem, wrzucając ich do płonących domów. Gospodarstwa  obrabowano i spalono. We  wsi Pendyki zamieszkiwała tylko jedna rodzina ukraińska, dlatego nie musieli się obawiać że pożoga zajmie domy Ukraińców . We wsi schroniła się także część ocalonych z pogromu w pobliskiej kolonii Tomaszów. Pod wpływem przerażających wieści z sąsiednich powiatów, we wsi powstała samoobrona, dysponująca kilkoma sztukami broni palnej, mieszkańcy wykopali nawet okopy. Zostali zaskoczeni porannym atakiem, spodziewano się nocnego. Jednak samoobrona  nie miała żadnych szans w starciu z uzbrojonymi po zęby oddziałami UPA. Bandyci mieli dużo broni, w tym pociski zapalające.
Polacy ratowali się ucieczką przez podmokłe łąki do lasu, ścigani przez upowców. Pozostali dobijali rannych i rabowali mienie. 
Następnego dnia znaleziono na miejscu zbrodni około 150 ciał głównie kobiet, dzieci i osób starszych. Były spalone albo zmasakrowane, ocaleni członkowie rodzin i sąsiedzi nie potrafili ustalić tożsamości wszystkich ofiar. 
Pochowano ich w zbiorowej mogile.

środa, 27 marca 2019

Ludobójstwo na Polakach wsi Tarnoszyn, 17, 18, 28  marca 1944r.


28 marca 1944 roku we wsi Tarnoszyn pow. Rawa Ruska (Tomaszów Lubelski) upowcy z udziałem policjantów ukraińskich ze Szczepiatowa, dokonali drugiego napadu. Razem z rzezią dokonaną nocą z 17 na 18 marca , wymordowali 178 Polaków: 140 z Tarnoszyna oraz uciekinierów ze innych wsi, 21 z Ulhówka oraz 17 z Dynisk, spalili wszystkie gospodarstwa polskie, plebanię i kościół.
Po dziesięciu dniach, 28 marca banderowcy we współpracy  z miejscową ukraińską komendą policji pomocniczej aresztowali pozostałych Polaków ze wsi Tarnoszyn i oddalonej o pótora kilometra wsi Szczepiatyn. Aresztowanych prowadzono drogą za wieś, w kierunku Krzywicy. Tam wszystkich wymordowano i wrzucono do rowu. Podczas ekshumacji zidentyfikowano w rowie 18 ciał.
Tadeusz Wolczyk dotarł do świadka wydarzeń – Ukraińca, Iwana Grocholskiego, który opowiadał mu we Lwowie w 1969 roku: „28 marca zaprzęgłem konie i pojechałem do Tarnoszyna, do brata Józka. Miał mi dać jęczmień na siew. Na drodze nieopodal domu brata stała spora grupa kobiet, męszczyzn i dzieci - Polaków. Byli pilnowani przez kilku młodych, uzbrojonych chłystków. W domu brata było gwarno. Na stole bimber. Przy stole siedzieli: Iwan Maślij, Paweł Pistun i Łachodycz - posterunkowy policji i jakiś nieznany mi młody człowiek oraz Krasejko. Zrozumiałem, że nie w porę się tu znalazłem. Gdy usłyszeli, że jestem wozem, najpierw chcieli mi go zarekwirować, potem polecili abym udał się do Szczepiatyna, podwozic ludzi przydzielonych do konwojowania. Co uczyniłem. Około godziny 11.30 - 12.00 kolumna jeńców ze Szczepiatyna ruszyła drogą w kierunku Krzywicy. Półtora kilometra za wsią Szczepiatyn, do kolumny dołączyła furmanka wioząca biesiadników od Grocholskiego. Zatrzymano kolumnę. Rozpoczęto mordowanie. Po pierwszym wystrzale szloch, błaganie o darowanie życia, rozpacz. Boże, co to był za okropny widok. Boże, za co mnie tak ukarałeś, że byłem tego świadkiem? Były niewypały, dobijano bagnetem, kolbą. Mistrzem w zabijaniu okazał się Maślij, Krasejko i nieznajomy. Grocholski opuścił głowę i zamilkł. Ja również nie zadawałem pytań. Po dłuższej przerwie kontynuował. Jakie to musiały być straszne czasy, zaślepienie, zacietrzewienie...Z pewnością znany jest panu fakt uśmiercenia mojej matki, z pochodzenia Polki, mieszkającej u drugiego syna, a mojego brata w Tarnoszynie. Brat udusił ją chustką zdjętą z jej głowy. Nie umiem tej zbrodni skomentować.”

Relacje z mordu z 17 na 18 marca.

Niektórzy Polacy ocaleli w różnych kryjówkach, wśród zabudowań, wśród krzewów i w bruzdach ziemi na przyległych polach oraz w pobliskim lesie. Ocaleli też ci, którzy schronili się u sąsiadów - u sprawiedliwych Ukraińców. Jednym z tych sprawiedliwych był Maksym Bida, który ukrył w swojej komorze za zbożem prawie 20 osób. Sam został zamordowany przez banderowców latem 1944 roku.

„Pod wieczór przyszedł Maksym Bida, Ukrainiec i bez ogródek oświadczył do matki: - Handziu, zabyry dyty i chody do meny na nicz, nyni szos bude (Anno, zabierz dzieci i chodź do mnie na noc, dziś coś będzie).” - wspomina Tadeusz Wolczyk w swojej książce „Tarnoszyn w ogniu”. „Gdy nadeszła noc, w skryciu przenieśliśmy się do Maksyma. Umieścił nas w komorze. Razem z synem, poodsuwali od ściany worki ze zbożem i w takiej kryjówce nas schowano. Do godziny 23 znalazło się tam jeszcze 14 osób, przeważnie kobiety z dziećmi. Mieszkanie jego było małe, składało się z izby i komory. Córka jego, Kasia, bez przerwy donosiła świeżą wodę. Gospodarz i jego starszy syn, Iwan, czuwali przed domem. Przebywanie w tej klatce, w paraliżu, w strachu, w oparach moczu i smrodu kału dziecięcego, było nie do zniesienia. Moja matka była przytomna. Po dwu godzinach wydostałem się z komory i znalazłem się w izbie gospodarza, gdzie znajdowali się synowie Maksyma, Józek i Władysław, moi rówieśnicy. Gdy przez szczelinę zasłoniętego okna spoglądałem na zewnątrz, było jasno. Naprzeciw okna za drogą, rósł młody dąb. W jego zamarzniętych liściach załamywały się promienie świetlne, z rozległego pożaru. Dąb wyglądał przedziwnie majestatycznie, jak olbrzymi żyrandol, iskrzący tysiącami świateł w różnych odmianach koloru czerwieni, miedzi i złota”.

Na odgłos granatów, strzałów i trzasku palących się zabudowań ludzie wybiegali w pośpiechu z domów i pędzili przed siebie biegiem po życie. Tak uciekała rodzina Zimermanów, Buczkowskich, Wolczyków i inni mieszkańcy wsi. Jedni padali pod ostrzałem kul, inni dalej pędzili w pola, kryli się w rowach, w krzakach, wskakiwali do rzeki, gdzie siedzieli w lodowatej wodzie do świtu, inni biegli dalej do lasu i dalej do pobliskich wiosek.

Biegł też kulawy Hersze Lur, pochodzenia żydowskiego, który ukrywał się od jesieni 1941 r. u Franciszka Nowaka. Chciał dotrzeć do zbawiennego rowu. Nie mógł biec szybko, został zastrzelony.

Katarzyna Ciszek - z dzieckiem na ręku, już wydostała się z domu, uciekała, kto może wiedzieć, po co i za czym - pozostawiając chłopca - wróciła do domu, by zabrać coś ważnego. Wybiegła i za progiem dostała kolbą karabinu w głowę. Upadła, banderowiec strzałem w brzuch pozbawił ją życia. Synek Eugeniusz doczołgał się do matki, usiadł, przytulił się i tak ich rano odnalazł ojciec. 18-letni Kuba Łąkowski uciekał. Niedaleko, przy domu rosła duża, dzika grusza o gęstych konarach. W tych konarach schował się. Kula karabinowa przerwała jego młode życie. Jego brat Stanisław Łąkowski został zastrzelony koło domu w sadzie. Pelagia Łąkowska poniosła śmierć we własnej izbie. Władysław Piotrowski, lat 13, skrył się w jamie w piwnicy, gdzie w okresie zimy przechowywano ziemniaki. Tam rano znaleziono go z rozerwanym brzuchem.

Ksenia Wawryszczuk, lat 66 zdecydowała się nie uciekać. Domownicy rozbiegli się po sąsiadach. Przy babci został pięcioletni wnuczek. Podeszła do schowka, znajdującego się pod paleniskiem chlebowym i zawołała wnuczka. - Tu się ukryjesz, pamiętaj, masz być cicho, nie płacz, nie wyłaź aż zawołam lub zawoła mama. - Dobrze babciu. Odsuneła dzieżę do wyrobu ciasta chlebowego, niecki i koszyk. Nakazała chłopcu wcisnąć się w schowek. Więcej już nic nie widział. Do izby wpadło kilku banderowców. Słyszał, o co pytali babcię: o jej synów. Kilka razy jęknęła. Jeden z napastników głośno krzyczał: - Masz, stara Laszko, tyle bagnetów, ile urodziłaś synów Polaków. Synów miała siedmiu i dostała siedem uderzeń bagnetem.

W centrum wsi, naprzeciw budynku gminy, w wysokiej skarpie była piwnica służąca jako areszt. Solidność muru, grube dębowe drzwi, w przekonaniu najbliżej mieszkających mogły świadczyć, że było to najlepsze miejsce do ukrycia się. I tam wiele osób z pobliskich domów chciało znaleźć dla siebie schronienie. Tu dobiegły ostatnie minuty życia Pauliny Tomczyszyn - lat około 30, Marii Wójtowicz - lat 54, Jana Wójtowicza - lat 64 i Agafii Wołowczyk, Ukrainki. Banderowiec dokonujący rzezi krzyczał do swego kolegi: Szkoda kul, bij bagnetem. W taki sposób starano się uśmiercić schowanych tam ludzi. Sztychy, ciosy bagnetów były jednak nieprecyzyjne. Przeżyły trzy kobiety: Paulina Podgórska, Tekla Łoś i Janina Podgórska.


Aniela Ignatowicz z domu Nowak, dwukrotnie unikała śmierci podczas pacyfikacji ludności polskiej. Babcia Anieli Maria Wawryszczuk, zdążyła zabrać 4 letnią Anielę prosto z łóżka, w nocnej koszulce i uciekły razem w pole. W domu została mama Anieli Józefa Nowak z drugą córką Bogusią i jeszcze jedna Polka o nazwisku Pazur. Banderowcy, wpadli do domu i w bestialski sposób zamordowali trzy kobiety. Babcia z małą Anielą ukryły się w polu. Babcia okryła wnuczkę fałdami spódnicy i tak siedziały w bruzdach ziemi. Natrafili na nie Ukraińcy ścigający Polaków. Maria Wawryszczuk podała się za Ukrainkę, która uciekła ze strachu przed pożarem. Na żądanie banderowców zmówiła modlitwę po ukraińsku i została wypuszczona. Drugi raz Aniela i jej babcia unikneła śmierci, gdy były aresztowane dziesięć dni później w akcji dobijania Polaków. Szły na końcu długiego konwoju jeńców prowadzonych na śmierć. Jedna kobieta podbiegła do swojego męża i chciała go zabrać. Zrobiło się zamieszanie. Wtedy babcia Anieli wykorzystała nieuwagę bandziorów, wyskoczyła z Anielą z konwoju i schowała się za płot.


Ukrainiec Andrzej Migus nie identyfikował się z nacjonalistyczną organizacją swoich rodaków ani z jej nazistowską ludobójczą ideologią. Takich jak on było więcej. W przybudówce domu wybudował schron. Ukrył tam swoją rodzinę i przyjaciół , Ukraińca Wasyla Kościuka z rodzinę i Polaków, m.in. Annę Wawryszczuk z dziećmi Józię, Kazimierzem i Edwardem. Przeżyli.


Inny Ukrainiec Jan Bulik nazywany „Sojka” wiele dni przed napadem namawiał swojego sąsiada Stanisława Wawryszczuka, aby ten wybudował schron. Stanisław, razem ze swoim bratem Michałem wykopali na podwórku schron prawdziwy, wojskowy. Tam schroniła się jego rodzina, żona z dwojgiem dzieci, brat i matka. Ojciec Jan nie chciał się chować, pozostał na dworze. Najmłodszy syn Franuś miał dwa latka. Często kaszlał. Tej nocy postanowili, że jeżli zacznie marudzić czy kaszlać, to zatkają mu usta, nawet kosztem uduszenia dziecka. Ale był cicho. Przeżyli. Jan Wawryszczuk stał na zewnątrz i patrzył jak jego dorobek życia ginie w płomieniach. Jego ciało znaleziono na drugi dzień z przestrzelona twarzą.

Ukrainiec Dymitr, członek sotni dokonującej pacyfikacji Tarnoszyna zlitował się nad Józefą Nowak (Żuk) i cofnął się przed mordem, odłożył karabin, nie zabił. Józefa, uciekając w pośpiechu z niemowlęciem na ręku, schowała się u sąsiada Ukraińca, w jego komórce gdzie trzymał torf. W mroku i cieniu dużej pryzmy nie była widoczna. Siedziała tak w bezruchu już dosyć długo . Zdrętwiała z zimna. Dziecko nie płakało. Z zewnątrz dochodziły jakieś odgłosy: krzyk ludzki, kwik zwierząt, przekleństwa. Nagle usłyszała, tuż obok, głośną rozmowę po ukraińsku: Dymitr, ty dywyj sia szo w tej szopi jest? (Dymitr, ty patrzyłeś, co jest w tej szopie?) Otwierają się drzwi, wchodzi wysoki mężczyzna , światło lampki elektrycznej oślepia ją. Po chwili otwiera oczy. Nad sobą widzi wielką postać męską. On wyciąga rękę i odwija chustę. Dostrzega dziecko. Prostuje się. Przekłada karabin z lewej ręki do prawej, odwraca się i wychodzi. Za drzwiami mówi: Druhu komandire, tu nykoho ne ma...(Towarzyszu komendancie, tu nikogo nie ma).

O świcie banderowcy wycofali się, pozostawiając pogorzelisko i trupy. Ci co przeżyli, grzebali w pośpiechu zabitych członków rodzin. Niektórzy zabierali najbardziej niezbędne rzeczy i uciekali w różne regiony Polski.
 W miejscowościach gminy Tarnoszyn w latach 1943-46 zidentyfikowano 259 ofiar, w tym 86 kobiet i 44 dzieci zamordowanych przez banderowców. Ogólna liczba ofiar była znacznie większa.

Osobą odpowiedzialną za pacyfikację Tarnoszyna był Mirosław Onyszkiewicz. Pochodził z Uhnowa, z rodziny aktywnych działaczy Organizacji Nacjonalistów Ukraińskich. Był twórcą struktur militarnych w obwodzie lwowskim i sokalskim. Po wojnie aresztowany. Sądzony i w 1953 roku skazany w Warszawie na karę śmierci.

 Aktywny udział w mordowaniu ludności polskiej brali policjant Jan Masłowski vel Iwan Maślij i Andrzej Hałamuszko.
Iwan Maślij po wojnie ukrywał się w zachodniej części Polski. Został rozpoznany przypadkowo przez mieszkankę Tarnoszyna, która pojechała do Wrocławia do rodziny. Tam poszła do krawca i rozpoznała w nim Iwana Maślija, znanego z okrucieństwa zabójcę. Został aresztowany w 1976 roku. Sądzony przez Sąd Okręgowy w Zamościu i skazany na karę śmierci. W 1978 roku wyrok wykonano w Warszawie.


Andrzej Hałamuszko, mieszkaniec Wasylowa, syn kowala, zdeklarowanego działacza nacjonalistycznego, po wojnie przebywał w Związku Radzieckim, tam został aresztowany i skazany na łagry. Przekazany stronie polskiej, został osądzony i skazany na dożywocie. Zwolniony wcześniej, wyszedł i mieszkał na terenie Polski.

W toku śledztwa stwierdzono między innymi , że w marcu 1944r. nacjonaliści ukraińscy przeprowadzali zbrojne ataki na miejscowość Tarnoszyn , przy czym do napadu o największym nasileniu doszło w nocy z 17 na 18 marca 1944 roku. W trakcie tych pacyfikacji napastnicy podpalali zabudowania Polaków i strzelali do pokrzywdzonych oraz zadawali uderzenia bagnetami , dokonując w ten sposób zabójstwa nie mniej niż 97 osób.
IPN.
Zbrodnie popełnione przez nacjonalistów ukraińskich miały na celu wyniszczenie polskiej grupy narodowej. Zamiar ten wynika przede wszystkim z tego , że sprawcy dokonywali zabójstw niemal wyłącznie Polaków. Pozbawiali życia nie tylko mężczyzn, ale również osoby w podeszłym wieku, kobiety i dzieci. Ukraińcy atakowali przeważnie wsie zamieszkałe przez najczęściej bezbronną ludność cywilną. Ofiary wielokrotnie umierały w męczarniach, bądź ich zgon poprzedzały okrutne formy tortur. Należy zaznaczyć , że rozmiary popełnionych zbrodni oraz brak możliwości uniknięcia kolejnych pacyfikacji, powodowały iż ludność polska opuszczała zajmowane tereny , w obawie przed kolejnymi napadami. Zachowania sprawców wyczerpują zatem znamiona zbrodni ludobójstwa z art. 118 par. 1 k.k.

Postanowieniem z dnia 29 września 2017r. śledztwo w niniejszej sprawie umorzono - wobec niewykrycia sprawców, a w części – wobec stwierdzenia , że postępowanie co do tego samego czynu tej samej osoby zostało prawomocnie zakończone.

Tekst jest opracowany na podstawie książki „Tarnoszyn w ogniu” autorstwa Tadeusza Wolczyka, wykładu Mariusza Skorniewskiego „Tarnoszyn w ogniu – zbrodnia, a odpowiedzialność karna jej sprawców”. Maria Krenz.



Pompeo ochroniarzem żydowskich ludobójców w USA


US bars entry to International Criminal Court investigators


WASHINGTON (AP) — The United States will revoke or deny visas to International Criminal Court personnel seeking to investigate alleged war crimes and other abuses committed by U.S. forces in Afghanistan or elsewhere, and may do the same with those who seek action against Israel, Secretary of State Mike Pompeo said Friday.
Pompeo, acting on a threat delivered in September by U.S. national security adviser John Bolton, framed the action as necessary to prevent the international body from infringing on U.S. sovereignty by prosecuting American forces or allies for torture or other war crimes.
“We are determined to protect the American and allied military and civilian personnel from living in fear of unjust prosecution for actions taken to defend our great nation,” Pompeo said.
U.S. officials have long regarded the Netherlands-based ICC with hostility, arguing that American courts are capable of handling any allegations against U.S. forces and questioning the motives of an international court.
The ICC and its supporters, including human rights groups that denounced Pompeo’s announcement, argue that it is needed to prosecute cases when a country fails to do so or does an insufficient job of it.

https://www.apnews.com/08e538e370914f6e8243e237dbde50b5

piątek, 22 marca 2019

Cezary Krysztopa na policji za #PolishHolokaust





Swoją drogą, rysunki przesyłane z aresztu grypsami móglbym sprzedać z trzykrotną przebitką;)



  • W odpowiedzi do
    ale, czy zrozumieli sympatyczni panowie?

    czwartek, 21 marca 2019

    Jak Chrystus został ukrzyżowany. Przybili mu ręce gwoździami. On tak strasznie jęczał... Ukraińskie mordy na ludności polskiej i ormiańskiej w miasteczku Kuty.

    W nocy z 19 na 20 marca 1944 r. załoga niemiecka ewakuowała się z miasteczka. Od tego momentu do 21 kwietnia 1944 r. (zajęcie Kut przez Armię Czerwoną) datują się pogromy dokonywane przez banderowców na polskich i ormiańskich mieszkańcach miasteczka.

    Mordy odbywały się tylko w nocy, według ustalonej listy. Początkowo zabijano mężczyzn uznanych za zdolnych do stawiania oporu, później także kaleki, kobiety i dzieci. Banderowcy wchodzili do mieszkań i sprawdzali, czy wszyscy mieszkańcy są w domu, następnie ich mordowali. Po zabiciu obecnych osób dom podpalano i czekano, aż z kryjówek wyskoczą ukrywający się. Zdarzały się przypadki torturowania ofiar, np. ukrzyżowano inż. Zarembę.
     „Którejś nocy usłyszała głośne krzyki i jęki. – Mówiono, że to inżynier Zaręba. Jak Chrystus został ukrzyżowany. Przybili mu ręce gwoździami. On tak strasznie jęczał... – mówi z trudem Terlecka. „Boże mój, Boże, za co Ty mnie karzesz? Co ja Ci takiego złego zrobiłem? Skróć moje męki!” (Aleksandra Solarewicz: „Gwiazda wycięta na piersiach”, w: „Niezależna Gazeta Polska” z 3 kwietnia 2009, wspomnienia Krystyny Terleckiej).
    Stefan Broszkiewicz otrzymał 36 pchnięć nożem. Jego brata Władysława „dźgali nożami z taką pasją, że aby go ubrać, musieliśmy najpierw pozbierać jego wnętrzności i włożyć do brzucha, okręcić brzuch ręcznikiem i zawiązać sznurkiem. /.../ Ze znanych mi osób zostali zamordowani: zaprzyjaźniona z naszą rodziną lekarka Maria Buzat, jej mąż Antoni Buzat, jej syn Adam Buzat, około 10 lat, i córka Anna Buzat, 14 lat – wszyscy zakłuci nożami; Tondel Janina – krawcowa i jej córka, następnie Tadeusz Drewota, 40 lat – rozebrany do naga, przybity gwoździami do swojego domu i zakłuty nożami, dalej Bronisław Janowicz, 45 lat – zakłuty nożami. /.../ W czasie napadu banderowcy zabrali z naszego domu m.in. naszą odzież. Mój brat Wiktor Broszkiewicz nie miał żadnych butów. Owijał sobie nogi szmatami i obwiązywał sznurkiem. /.../ Dla nas najstraszniejsza nie była śmierć, ale noże rizunów” (Grażyna Drobnicka; w: Siekierka..., s. 301; stanisławowskie).

    Jako podżegającego do mordów a nawet biorącego w nich udział świadkowie wskazują księdza greckokatolickiego Władimira Zakrzewskiego. Niektórzy Ukraińcy udzielali pomocy Polakom – np. Dmytro Babiuk udzielał schronienia Helenie Łysiak, a Stefan Polek ostrzegł przed napadem rodzinę Jerzego Zielińskiego.

    Pod wpływem mordów większość Polaków uciekła z Kut. Z około 1000 polskich mieszkańców w miasteczku pozostało ok. 100 osób. Zginęło około 200 osób, w tym 140 o ustalonej tożsamości.
    Kuty na zdjęciach i pocztówkach.
    Więcej relacji świadków ⬇️
    http://dziennik.artystyczny-margines.pl/mordy-w-kutach-kwiecien-1944/


    Zdjęcia i szczegółowy opis miejscowości.
    http://madrosciwojtka.blogspot.com/2017/09/kosow.html?m=1
    Zdj. 1, tekst.
    https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Zbrodnie_w_Kutach_nad_Czeremoszem






    środa, 13 marca 2019

    Wcale nie taki Rzadki przypadek wśród Polaków



    Człowiek, który mógł żyć dalej – ks. Antoni Rzadki – filmowe życiorysy

    Urodził się w dniu  4 stycznia 1898 roku o godzinie 21:00 w miejscowości Mirków koło Wieruszowa, miał dziesięcioro rodzeństwa.
    Lubiany przez uczniów, mający ogromne zaufanie i ceniony nie tylko jako ksiądz i nauczyciel, ale również jako człowiek rozumiejący innych.
    Był człowiekiem wyjątkowym pod każdym względem.
    1 września 1939 roku– wojna !
    Ksiądz Antoni Rzadki, razem z innymi mieszkańcami Śremu, został aresztowany jako zakładnik. 20 października 1939 roku Niemcy wyznaczyli spośród zakładników 19 osób na rozstrzelanie.
    Autorzy filmu dotarli do faktów i świadków tych wydarzeń.
    Po latach jeden z oprawców hitlerowskich zeznał  w Krakowie, że ks. Rzadki w ostatniej godzinie przed rozstrzelaniem zakładników zaofiarował swoje życie za ojca wielodzietnej rodziny.
    FILM JEST PRÓBĄ ODPOWIEDZI NA PYTANIA: KIM BYŁ, DLACZEGO TO ZROBIŁ?
    „Ks. Antoni Rzadki miał swoje Westerplatte: kiedy zdobywał wiedzę daleko od rodzinnego domu, gdy walczył jako żołnierz w Błękitnej Armii Józefa Hallera w walkach 1920 roku pod Warszawą, jako ksiądz i wychowawca młodzieży i na końcu, kiedy ofiarował swoje życie za życie ojca wielodzietnej rodziny. I nie ma znaczenia, że rozstrzelano ich obu – wręcz przeciwnie, to szczególnie podkreśla fakt, że nie zdezerterował.”
    Anna Czechowska tugazeta.pl



    czwartek, 7 marca 2019

    Esbecy zabili 16-latka, bo ujawnił wstrząsającą prawdę



                  W trakcie rozprawy sądowej Emil Barchański ujawnił potworne metody SB. Słysząc te słowa, młoda pani prokurator nie wytrzymała nerwowo i zaczęła wrzeszczeć: - Będziesz siedział pięć lat za fałszywe zeznania!


    Paweł Chrząszcz
    5. czerwca 1982 roku o godzinie 11 rano, patrolujący Wisłę ormowiec, natrafił na zwłoki młodego mężczyzny. Ofiara miała rozciętą szyję, język wystawał z ust, a na ciele znajdowało się mnóstwo siniaków. Niebawem wszystko było jasne. Znalezionym denatem był Emil Barchański - nastolatek, który wbrew swym oprawcom i całemu systemowi komunistycznemu, zdecydował się w sądzie, w obecności mediów, opowiedzieć o bestialskich przesłuchaniach, jakie zgotowała mu Służba Bezpieczeństwa.

    więcej czytaj u źródła >>> https://muzeum.superhistoria.pl/wspomnienia/84558/esbecy-zabili-16-latka-bo-ujawnil-wstrzasajaca-prawde.html


    środa, 6 marca 2019

    Русские умрут как динозавры - Czy Rosjanie wymrą niczym dinozaury?





    Rawil Gaynutdinov przewodniczący Rady Muftich Rosji w trakcie konferencji odbywającej się w rosyjskiej Dumie Państwowej, powiedział, że za 15 lat roku 1/3 obywateli Federacji to będą muzułmanie. Wypowiedź ta miała miejsce w trakcie konferencji zorganizowanej przez Sprawiedliwą Rosję, poświęconej historii islamu w Rosji. Odpowiadając na wystąpienie organizatorów, którzy przytoczyli dane mówiące, iż obecnie w Rosji mieszka już 20 mln wyznawców islamu, mufti, powołał się na opinie specjalistów „w których kompetencje nie wątpię” – jak zaznaczył, że za kilkanaście lat 30 % mieszkańców Rosji wyznawała będzie wiarę Allacha.

    więcej czytaj u źródła >>> Rosjanie wymrą niczym dinozaury? -tekst Marka Budzisza


    niedziela, 3 marca 2019

    ONZ oskarża Izrael o zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości


    Śledczy Organizacji Narodów Zjednoczonych wzywają do aresztowań winnych zbrodni wojennych w Gazie. Zachodzi wysokie prawdopodobieństwo, że siły izraelskie używając śmiercionośnej siły militarnej przeciwko nieuzbrojonym protestującym w Gazie mogły popełnić zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości, stwierdziła w czwartek niezależna komisja śledcza ONZ. Specjalny amerykański wysłannik na Bliski Wschód Jason Greenblatt odrzucił w piątek raport Rady Praw Człowieka ONZ w sprawie konfliktu w Gazie nazywając go "świadectwem uprzedzeń wobec Państwa Izrael".