Był ranek 18 maja 1944 roku. Starszy ułan Leon Szczepulski i wachmistrz Antoni Wróblewski z 12. Pułku Ułanów Podolskich wkraczali na dziedziniec klasztoru na Monte Cassino. Gdy przeskakiwali gruzy i kamienie, powitał ich posąg św. Benedykta, z urwaną pociskiem głowa, i uroczysta cisza. Na dany znak, że nikogo nie ma, nadbiegła reszta patrolu z dowódcą ppor. Kazimierza Gurbielem. Starszy ułan Wilhelm Wadas dopadł na wpółotwartej furty i krzyknął: ''Hände hoch oder Ich schiesse!'' Po chwili, z rękami podniesionymi w górę, zaczęli wychodzić niemieccy spadochroniarze: zmaltretowani do ostatnich granic wytrzymałości, w bandażach, obdarci, brudni, nieogoleni chyba od tygodni... Wszyscy ranni.
Gruzy, cisza i kilkunastu rannych Niemców. To było wszystko, co Polacy zastali na szczycie góry.
Ciszę tę przerwał punktualnie w południe plutonowy Emil Czech, który na trąbce odegrał Hejnał Mariacki.
I popłynęły te znajome, jakże polskie dźwięki pośród wąwozów, zapadlin, otulając świeże czerwone maki. Spłynęły przez rozbite bunkry i czołgi, porzucone wyposażenie, przestrzelone hełmy, docierając do ciał zabitych, oblepionych przez muchy, do rannych leżących na łóżkach polowych i noszach, do żywych, ogłuszonych zapadłą ciszą.
* * *
Dzisiaj obchodzimy 77. rocznicę zdobycia Monte Cassino. Bitwy, która wyryta została w panteonie polskiej chwały narodowej, która miała rozsławić imię Polaków na całym świecie, która miała być powtórką hymnu: z ziemi włoskiej do Polski. Mam do tej bitwy także rodzinny sentyment: dwaj bracia mojej prababki walczyli o Monte Cassino w składzie 3. Dywizji Strzelców Karpackich.
Nie będę tutaj omawiać przebiegu bitwy, z prostego powodu - nie ma to sensu. Zrobili to wszyscy za mnie, jest mnóstwo książek i artykułów na ten temat, na czele z doskonałym, niestarzejącym się reportażem Melchiora Wańkowicza. Dzisiaj internet pęka w szwach od opisów walki na Monte Cassino. Niczego nowego nie wniosę.
* * *
Ja dzisiaj, drodzy Państwo, napiszę sobie o micie.
Micie wielkiego, polskiego zwycięstwa.
W zeszłym roku napotkałem na felieton pewnego polskiego historyka, nadmienię, że całkiem niezłego. Historyk ten z oburzeniem pisał, że oto podli, nikczemni Francuzi - jak wszyscy wiemy, nielojalni tchórze, zdrajcy i kolaboranci, którzy poddali się w dwie minuty Niemcom - mają czelność pisać, że to oni zajęli Monte Cassino. Że ośmielili się nie podkreślić dostatecznie głośno polskiego wkładu w tę bitwę. Zaraz potem pewien katolicki serwis głośno zastanawiał się, czy to przypadkiem nie jest rosyjska dezinformacja i świętokradztwo.
Wtenczas zapaliłem papierosa i zamyśliłem się, czy był jakikolwiek polski publicysta, historyk, dziennikarz, który w jakikolwiek sposób uhonorował znienawidzonych Francuzów i ich wkład w zwycięstwo pod Monte Cassino. O innych nacjach nie wspominając.
Potem przypomniałem sobie, że wszystkie inne narody walczące na Linii Gustawa w polskiej historiografii odgrywają jedynie rolę nieudaczników, tchórzy, albo mięsa armatniego cynicznych Brytyjczyków.
14 maja 1944 roku na lewym skrzydle Polaków brytyjski XIII. Korpus gen. Sidneya Kirkmana i Francuski Korpus Ekspedycyjny gen. Alphonse Juina dokonały przełamania w Dolinie Liri. Wbrew obiegowej opinii, Francuski Korpus Ekspedycyjny nie składał się wyłącznie z Arabów. Cała 1. Dywizja była etnicznie francuska, w pozostałych jednostkach nie brakowało także białych francuskich mieszkańców kolonii, tzw. pieds-noirs. Powierzony im do opanowania teren to dzikie góry w dolinie Liri i masywem Petrella o wysokości 1500 metrów. Niemcy ten teren uznali za nie do przebycia przez współczesną armię ze względu na brak możliwości zaopatrywania posuwających się wojsk. Obsadzili go więc słabo, wystawiając tylko posterunki obserwacyjne. Francuzi sformowali marokańsko-tunezyjską improwizowaną grupę bojową złożoną z górali z Atlasu. Marokańskie patrole posuwały się nocą, likwidując nożami napotkane posterunki. W dzień szli wąwozami, niewidoczni dla obserwatorów. Wyruszyli 11 maja, gdy ruszyło kolejne, tym razem polskie natarcie. W ciągu 6 dni pokonali około 30 kilometrów i w dniu 17 maja wyszli na niemieckie tyły. Linia Gustawa została przerwana. Niemcy związani walką z polskim i brytyjskim korpusem nie mieli już odwodów na załatanie tej wyrwy. Sukces ten był oczywiście wspólnym dziełem - nacierający Polacy związali walką większość niemieckich sił - 9 batalionów, podczas gdy Brytyjczycy i Francuzi walczyli z pięcioma. Mimo, iż ataki te były bardzo krwawe (a pierwsze polskie uderzenie w ogóle się załamało po jednym dniu), to pozwoliły na oskrzydlenie niemieckich pozycji. Dla Niemców oznaczało to załamanie obrony. Mimo ściągania kolejnych sił w rejon Linii Gustawa, oczywistym było, że nie powstrzymają Sprzymierzonych. Oddziały niemieckie na Monte Cassino były coraz bardziej wyczerpane i systematycznie spychane z kolejnych pozycji obronnych. Co więcej, polski nacisk przybierał na sile podczas drugiego szturmu 17 maja, szczególnie, że Polacy zmienili taktykę i uderzali niewielkimi oddziałami szturmowymi. Marszałek Albert Kesselring, obawiając się ''małego Stalingradu'', nakazał wycofanie się.
Niektórzy być może pamiętają mój cykl o przyczółku pod Anzio, leżącym o 60 km na południe od Rzymu. Przypomnę, że operacja ''Shingle'', rozpoczęta 22 stycznia 1944 roku, miała być odciążeniem dla wojsk walczących na Linii Gustawa, by wiązać niemieckie siły na jej tyłach. W decydującym momencie Alianci mieli uderzyć zarówno na Linię Gustawa, jak i z przyczółka na tyły niemieckie i doprowadzić do załamania się niemieckiej obrony.
Tyle teoria. Dowodzący VI. Korpusem pod Anzio amerykański generał John Lucas okazał się być tak straszliwie ślamazarny i niezdecydowany, że w krótkim czasie Niemcy - choć pierwotnie nie mieli tam prawie żadnych sił - zdołali zmobilizować się, przerzucić w rejon pięć dywizji i zablokować przyczółek na pół roku. Pod Anzio zapanował pat, a Niemcy nazywali je złośliwie „samowystarczalnym obozem jenieckim”.
Zwycięstwo pod Monte Cassino pozwoliło na wyrwanie się z przeklętego przyczółka. Opracowano na tę okazję cztery plany, z których wybrano jeden - ''Buffalo''. Plan ten zakładał, że siły z przyczółka uderzą prosto przed siebie, w stronę miasta Valmontone i drogi Via Cassilina, gdzie odetną drogę ucieczki niemieckiej 10. Armii. To doprowadziłoby do powstania kotła i zniszczenia poważnych niemieckich sił.
23 maja 1944 roku oddziały anglo-amerykańskie uderzyły na niemieckie pozycje wokół przyczółka pod Anzio. Zażarte walki trwały dwa dni. Wieczorem 25 maja oddziały rozpoznawcze dotarły do miasteczka Ardea. Widać już było zapchane niemieckimi pojazdami Valmontone. Na południu VI. Korpus połączył się z oddziałami atakującymi od południa. Zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki.
Jednak w tym momencie do sprawy wmieszał się gen. Mark Clark, dowódca amerykańskiej 5. Armii. Chorobliwie ambitny i niebywale próżny pragnął uszczknąć coś dla siebie. Jego obsesją było zdobycie Rzymu i zapewnienie sobie wiecznej chwały. Dlatego też nakazał zmienić oś natarcia i uderzać prosto na Rzym. Rozciągnięte dywizje amerykańskie musiały teraz skręcić o 90 stopni i atakować na północ, co wywołało olbrzymi bałagan i korki. Dowódcy jednostek nie wierzyli, że można tak zmarnować wielką szansę. Clark zbywał ich protesty, mówiąc, że Niemcy nie dadzą rady stawić zorganizowanego oporu.
Niemcy byli jednak innego zdania. Zatrzymali Amerykanów na budowanej pod Rzymem od stycznia Linii Cezara ''C''. Aliantom groziło znowu zatrzymanie ofensywy jak pod Monte Cassino. Jedynie przypadek sprawił, że patrol z teksańskiej 36. Dywizji Piechoty odnalazł małą, zapomnianą dróżkę między niemieckimi pozycjami, pozwalając na ich oskrzydlenie. Dowodzący dywizją generał Walker (szczerze nienawidzący Clarka za doprowadzenie do zmasakrowania jego jednostki pod Monte Cassino w styczniu), nakazał uderzać pełnią sił. Tylko dzięki niemu Alianci nie zostali znowu zablokowani. Niemcy, tracąc kolejną pozycję, wycofali się z Linii 2 czerwca w kierunku Rzymu. Odwrót był uporządkowany, a samo miasto ogłosili ''miastem otwartym'', co oznaczało, że nie będą go bronić. Była to jedyna ważniejsza stolica, której Hynkel nie kazał bronić ''do ostatniego żołnierza''.
Po południu w sobotę, 4 czerwca 1944 r. amerykańskie oddziały wkroczyły do Rzymu.
Marzenie Clarka ziściło się. Był sławnym zdobywcą Rzymu, pierwszym od piętnastu wieków, który wkroczył od południa. Chętnie pozował dziennikarzom do zdjęć na tle Kapitolu. Ale jego chwała trwała tylko przez jeden dzień.
6 czerwca 1944 roku rozpoczęło się lądowanie w Normandii, spychając brutalnie front włoski na dalszy plan w mediach. Ani Rzym, ani Monte Cassino już nikogo nie obchodziły.
Jest pewna anegdotka co do Clarka i Rzymu. Otóż, gdy kawalkada samochodów przejeżdżała obok Koloseum, Clark dumny jak paw poinformował dziennikarzy, wskazując na zabytek: ''Widzicie, panowie, nasze bombowce nie próżnowały''. Ot, amerykańska znajomość świata ''na wschód od Mississippi''...
Warto tutaj dodać, że późniejsze analizy bitewne wskazały, że gdyby Clark kontynuował natarcie na Valmontone, to nie tylko doprowadziłby do zniszczenia niemieckiej 10. Armii, ale wkroczył do Rzymu parę dni wcześniej, wydłużając o kilka dni okres swej chwały. Wzięcie w kocioł 10. Armii nie pozwoliłoby Niemcom obsadzić nowych linii obronnych i ponownie wstrzymać natarcia. Być może jeszcze przed jesienią 1944 r. Alianci dotarliby do południowych granic Rzeszy i wkroczyli do Austrii. Zepchnięcie frontu włoskiego do roli drugorzędnej doprowadziło do ogołocenia sił we Włoszech z najbardziej wartościowych jednostek, które wysłano do południowej Francji podczas operacji ''Dragoon'' w sierpniu 1944 roku. Niemcy zaś spokojnie obsadzili nową linię obronną - Linię Gotów, która zablokowała Aliantów aż do końca kwietnia 1945 roku.
No i, last but not least, próżny Mark Clark odmówił uczestnictwa w paradzie w Rzymie zdobywcom Monte Cassino, mówiąc: ''Ja tu żadnych Polaków, Greków, czy innych straży pożarnych nie chcę''.
* * *
Nic nie wyszło z marzeń generała Andersa, który liczył, że udział jego korpusu w znanej, medialnej bitwie pomoże sprawie polskiej. Miała to być odpowiedź na jeszcze bardziej krwawą i pyrrusową walkę 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki pod Lenino jesienią 1943 roku. Dowód na to, że ''londyńscy Polacy'' nie siedzą bezczynnie, jak twierdzili komuniści, tylko walczą z Niemcami. Dowód zauważalny nawet dla Amerykanów, tradycyjnie nierozumiejących geopolityki Europy.
Na długie miesiące, nim 2. Korpus zaczął toczyć swój bój o włoskie wzgórza, zapadły decyzje w Teheranie, odzierające Polskę z połowy terytoriów. 22 lutego 1944 roku Winston Churchill na posiedzeniu Izby Gmin potwierdził, że nowe granice Polski przebiegać będą wzdłuż Linii Curzona. To bardzo szybko dotarło do Polaków - tak w kraju, jak i na emigracji. Ci nie chcieli w ogóle przyjąć do wiadomości, że klamka już zapadła. Brytyjczycy oferowali mediacje z Sowietami, próbowali nakłonić polski rząd do kompromisu. Polacy odpowiadali: „nie”. Miesiąc później, generał Anders, naciskany przez Brytyjczyków, podjął decyzję o tym, że 2. Korpus weźmie udział w walce o Monte Cassino.
W walce o Monte Cassino 2. Korpus stracił 924 zabitych, 2930 rannych i 345 zaginionych. Chociaż przy błazenadzie, jaką odstawiali niektórzy kamandirzy ''ludowego'' Wojska Polskiego, tracąc np. blisko 8 tysięcy zabitych na dwa tygodnie przed końcem wojny pod Budziszynem, straty te nie wydają się wysokie, to dla 2. Korpusu - pozbawionego zaplecza i możliwości uzupełnień - były dość poważne. Na kilka tygodni Korpus stracił możliwość działania operacyjnego.
Do tego dochodzą tarcia wśród dowódców: Naczelny Wódz, gen. Kazimierz Sosnkowski uważał, że Anders popełnił kardynalny błąd, nie konsultując z nim decyzji o ataku. Szczególnie, że 2. Korpus w jego zamiarach miał być kuźnią kadr, ''wojskiem inteligenckim'', przyszłą elitą Polski.
Dla Polaków z 2. Korpusu - w dużej mierze wywodzących się przecież z Kresów - motywacją do walki było dążenie do odzyskania niepodległości. W wyniku tej bitwy nie uzyskali nawet prawa powrotu w rodzinne strony. Ci, którzy zdecydowali się po wojnie na powrót na sowieckie Kresy, zostali niemal natychmiast aresztowani i uwięzieni. Podobny los czekał ich w komunistycznej Polsce, gdzie też musieli liczyć się z szykanami, groźbami, możliwością aresztowania. Większość wybrała emigrację.
Niech gorzkim, ironicznym komentarzem, kropką nad ''i'' będzie wspomnienie Wańkowicza o polskojęzycznej radiostacji ''Wanda'', nadającej komunikaty dla Polaków z niemieckiej strony:
''Te audycje mają w sobie coś tragicznego. Rozpoczynają je dźwięki 'Pierwszej Brygady'. Bo zmarły Marszałek to był wielki człowiek: nie dopuściłby do wojny z Niemcami. Szpicle Gestapo nie judzą na dowódców, nie prześmiewają się z naszego wysiłku. Oni tylko nam współczują, serdecznie współczują... Oni – wiedzą. Wiele wiedzą. O Katyniu. O rosyjskich konszachtach. O ustępliwości Polaków w Londynie. O oportunizmie Anglików.''
Z Monte Cassino 2. Korpus schodził z pamiątkowym odznaczeniem, pięknym cmentarzem i wielkim zwycięstwem, które niczego nie zmieniało.
Post II Wojna Światowa w Kolorze
#Polishholokaust #GermanDeathCamps #StratyWojenne #NiemieckieZbrodnie #DeutscheVerbrechen #GermanCrimes #WW2 #WorldWarTwo #ReparationsForPoland #MadeInGermany #ToMyjesteśmyPamięcią #EuropeanUnion #Werhmacht #SS #derDeutschenKultur #MonteCassino
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
#PolishHolokaust