„Jeden dzień mojej wojny” – Relacja świadka Ludobójstwa Wołyńskiego
Relacja ze zbioru wspomnień z książki „Dzieci Kresów III”. Z pięć lat trwającej wojny najbardziej tragiczny w skutkach był dla mnie dzień 29 sierpnia 1943 roku – niedziela. Ogólnie z tych pięciu lat rok 1943 był najbardziej tragiczny. Był to rok codziennych gwałtów, rok niepewności dnia, godziny, ani jednej chwili. Rok makabrycznych okrutnych mordów, aresztowań i znęcania się nad Polakami. Z nastaniem lata roku 1943 represje i mordy zostały nasilone….
Nie było dnia bez ofiar i mordu, strzelaniny z karabinów, łun pożarów – to codzienne zjawisko we wsi Głęboczyca i w okolicach. Wieś nasza rozciągnięta pomiędzy lasem a doliną rzeki Turii nie była duża, mieściła w sobie około siedemdziesiąt gospodarstw rolnych ze średnim stanem posiadania. Zamieszkana była przez Polaków i czterech Ukraińców. Przez wieś przebiegał trakt łączący powiaty Włodzimierz Wołyński i Kowelski. Łączący wieś Hajki i Suryczany oraz Duliby i Mokrzec, w których mieściły się wiejsko-gminne władze ukraińskie z siedzibami policji, SB i UPA. Droga ta usłana jest bezimiennymi mogiłami bez jakiegokolwiek śladu czy znaku. Codziennie drogą tą wieziono ofiary na rozstrzeliwanie albo powolne mordowanie do lasu lub już pomordowanych w celu zakopania.
Sobota 28 sierpnia przebiegła na ciężkiej pracy przy zbiorach zbóż z pola. W obliczu represji i strachu o przeżycie dnia następnego wieczorem przy spotkaniach z sąsiadami w rozmowie powtarzał się temat o końcu świata (nie spodziewano się, że ten koniec świata nadejdzie następnego dnia). Mowa o końcu świata jednych przerażała, drugich do modłów zachęcała. Byli i tacy, których to nie dziwiło ani nie przerażało. Bo to, co nastąpić ma gdzieś tam w odległych czasach, to niech sobie będzie. W tej niepewności i tak trudnych latach różne myśli do głowy przychodziły. Ale takie, że ten koniec ma być już następnego dnia, o, tego to nikt się z nas nie spodziewał ani przewidywał. Tak, to był dzień 29 sierpnia, niedziela, to był ten ostatni dzień w ich krótkim życiu, ostatni dzień w czteroletniej ich wojnie. Dzień ich wypowiedzianego końca świata, przed samym słońca wschodem. A dla szczęśliwców, którzy przeżyli i zostali przegnani z rodzinnych legowisk swoich, dniem od tej chwili tułaczym, bez domu i chleba, a dla mnie – bez rodziny i najbliższych.
Dzień sobotni, jak i w ogóle w tym roku ostatnie dni sierpnia, był słoneczny. Ułatwiało to wykonywanie wszelkich robót przy zbiorze zboża, jak i wszelkich prac codziennych w domu, w obliczu przerażenia i strachu o dzień następny.
Około dwóch tygodni wcześniej wyznaczyła ukraińska władza wsi pięć podwód konnych do przewożenia przedstawicieli władzy, policji i bandy UPA; ludzie ci do domów swych już nie powrócili. Odnajdywano ich w różnych leśnych okolicach, pomordowanych i zakopywanych bez śladu. Kilka dni potem aresztowano w nocy sąsiada, Władysława Iwańskiego, dwudziestokilkuletniego żywiciela rodziny. Parę dni po aresztowaniu znaleziono go w lesie. Odkopano i urządzono pogrzeb. Na swoim ciele nie miał ani jednej kości całej, z wyciętym językiem, bez oczu i uszu. Sobota 25 sierpnia, przedostatni dzień tej apokalipsy był słoneczny. W tym dniu również wieziono kolejną ofiarę na bestialskie mordowanie, bo moim zdaniem nie było to rozstrzeliwanie. Wieziono Abrama, ukrywającego się dotychczas, wiozło go kilkunastu policjantów na trzech zaprzęgach konnych po czterech w każdym z nich. Wybrał sobie miejsce do ucieczki przez pole owsa, które kosiliśmy z rodzicami. Wyrwał się z wozu, na którym jechał, powalił siedzących z nim policjantów. Chyląc głowę ruszył ile sił do lasu. Rzuciło się za nim z drugich wozów kilku bandytów z policji czy UPA, trudnych do rozpoznania, w biegu strzelając w naszym kierunku. Kule świszczą wokół uszu, widać, jak padają pod nogi unosząc obłoczek kurzu. Nieszczęśnik, pomyślałem. Już dobiegał lasu, zdawało się, że umknie oprawcom. Niestety został trafiony kulą w lewą nogę, prowadzony do wozów wlókł nogę za sobą, kopany i bity kolbami. Doszli do wozu, wrzucono ofiarę na wóz, odjechali do lasu. Wszyscy, którzy widzieli jadących, wiedzieli, dokąd go wiozą i nikt ratunku ofierze dać nie mógł.
Zboża w większości były już pokoszone i złożone w sterty daleko od zabudowań, ale dużo jeszcze pozostawało na polach z upraw późniejszych. Roboty dla wszystkich starczało. Dla każdego dzień rozpoczynał się tuż po wschodzie słońca.
Matka od rana przystąpiła do wypieku chleba, ponieważ brano pod uwagę w najbliższych dniach ucieczkę. Z rodzeństwa Zofia i Helena przygotowywały mąkę na żarnach mieloną. Z ojcem przygotowywaliśmy kilka worków pszenicy do ukrycia przed rabunkiem lub pożarami. Brat Hieronim, lat sześć, popędził krowy na pastwisko. Siostra Marcelina, lat osiem, zabawiała młodsze rodzeństwo, Krystynę, lat 4 i Henrykę, lat 2.
Dzień każdy, tak wypełniony pracą, dawał zapomnienie przed strachem, bojaźnią, jaką każdy musiał przeżywać na co dzień w obliczu bezprawia szalejącej represji, okrutnych metod „bohaterskiej” UPA i policji władz ukraińskich. Pracował w milczeniu, uparcie, z nadzieją, według planów rodziców o konieczności przyspieszenia prac. W związku z mordami, jakie się nasilają w okolicy od kilku miesięcy, postanowiono roboty zakończyć i przygotować się do ucieczki.
W sobotę wieczorem 23 sierpnia przyszedł sąsiad ze swoją rodziną na noc. Zdawało im się, że bezpieczniej będą mogli przetrwać noc. Młodsze rodzeństwo ułożone zostało do snu. Siedząc przysłuchiwałem się rozmowie rodziców z sąsiadem o ciężkiej sytuacji w obliczu panoszącego się w okolicy bezprawia. O szalejących bestialskich mordach, masakrach popełnianych na Polakach. O pastwieniu się, ofiarach mordowanych przez łamanie kości, obrzynaniu członków ciała, wykluwaniu oczu jeszcze żyjącym ofiarom w celu sadystycznym, większym zadawaniu cierpień i męczarni dla uciechy i radości bandytów z UPA. Każda z ofiar przed skonaniem zmuszona była do wykopania sobie dołu w miejscu tortur; o gwałceniu dziewcząt nieletnich, gdyż, jak mówiono, nie wolno ich było zarżnąć przed zgwałceniem.
Około północy znużony strachem i snem udaję się do swojej kryjówki w stodole. Budzą mnie strzały z karabinów i zajadłe wycie i szczekanie psa. Zrywam się z posłania. Widzę przez szparę w ścianie stodoły, jak banda UPA morduje ojca. Otoczony gromadą uzbrojonych w karabiny i siekiery, szamoczący się z bandytami, otrzymuje siekierą cios w głowę z tyłu. Zachwiał się do przodu, zgiął w kolanach i upadł twarzą na ziemię w konwulsjach. Matka zdążyła wybiec z przeraźliwym krzykiem: „Och Matko Najświętsza!” i wbiegła przez furtkę do ogródka. Na głośny ryk: „Stij!” zatrzymała się, ale została powalona strzałem i uderzona siekierą już na leżąco. Przerażające krzyki rozpaczy, bez możliwości ratunku, miotającego się rodzeństwa i goniących za nimi morderców. Tak, to już koniec świata dla nich, bez żadnej możliwości ratunku. Oszołomiony masakrą i tragedią rodziny widzę jak sąsiad z wołaniem: „Uciekać, banda UPA morduje!” wybiegł tylnym wyjściem na zewnątrz stodoły. Wypadam za nim i na pewną odległość odbiegliśmy, ale już zauważeni przez nas za nami wybiega reszta rodziny sąsiada, ale już odbiec nie zdążyli zastrzeleni kolejno z karabinów i dobijani siekierami.
Za nami rzuciło się w pogoń kilku bandytów, strzelając z karabinów w biegu, klękając na kolano i mierząc w nas. Kule syczą wokół uszu, ale odbiegamy coraz dalej. Udało się nam odbiec na taką odległość, że strzały przestały być groźne. Ledwie nam się udało. Po wbiegnięciu do lasu przestrzeń pomiędzy nami a bandą zupełnie się wydłużyła. Na moment przystanęliśmy. Zastanawiamy się chwilę czy wrócić, ale wpływ strachu silniejszy. Zaszyliśmy się w gęstwinę traw i tak przystanęliśmy chwilę ukryci. Wysłuchujemy i wyglądamy, czy nie gonią. Dookoła wioski słyszymy już strzelaninę, przeraźliwe krzyki i wycie bandytów. Znaczyło to, że banda UPA ogarnęła całą wieś. Przez pewien czas przysłuchujemy się strzałom. Zewsząd słychać okropny, przerażający płacz, krzyki rozpaczy, wołania o ratunek, którego już nikt im nie udzieli. Postanawiamy iść dalej. Z lasu wybiegamy do następnej wsi – Grabina. Tam też nie było schronienia. Nie upłynęła nawet godzina, kiedy z jednej i drugiej strony wioski widzimy miotających się w różne strony przerażonych ludzi i jednocześnie słyszymy rozpętaną i nasilającą się strzelaninę z karabinów. Biegnący ludzie ze strachu nie wiedzą, w którą stronę uciekać, każdy kryje się, gdzie tylko może. Każdy ma nadzieję, że może się uda. Sytuacja ta i strzelanina zmusza nas do dalszej ucieczki. Przebiegamy z Grabiny w kierunku pomiędzy wioskami ukraińskimi Duliby i Kulczyn. Widzimy, jak z Kulczyna zabiegają nam drogę. Zmieniamy kierunek ponad moczarami rzeki w lewo, przechodzimy Turię w kierunku na Dolsk. Goniący nas oprawcy przez rzekę nie przechodzą i zawracają. Biegniemy już wolniej do niedużego lasu. Wchodząc do niego bez ostrożności o mało nie wpadlibyśmy na bandę, stała w gromadzie około 40 osób. Tak pilnie słuchała mowy w środku stojącego, że byliśmy niezauważeni. Już długo potem doszliśmy do wniosku, że przygotowywali się do napadu na wieś Święte Jezioro, którą my ostrzegliśmy.
Biegniemy ile sił, omijając ukraińskie wsie przybywamy do dużego masywu leśnego, w którym spotykamy dużą gromadę ludzi. Ludność ta zdołała się już tu ukryć. Posiada konie i wozy, jak i różny sprzęt do obrony, najczęściej siekiery i kosy.
Z grupą tych ludzi idziemy do miasta Maciejowa, raz tylko zaczepieni w jednej wsi ukraińskiej przez nieliczną grupę patrolową doszliśmy do Maciejowa. Był już wieczór, otrzymaliśmy posiłek na plebanii u księdza. Na plebanii zebrało się już kilkaset osób. Jak można było, tak nas zakwaterowano po różnych kątach. Z żalem i rozpacza po zamordowanych na jednej z ławek w kościele usnęło się i tak ten dzień apokalipsy skończył się dla mojej rodziny. Dla mnie rozpoczęły się dni tułaczki bez domu i najbliższych, wśród obcych.
Po czasie nieraz przypominają mi się słowa ojców mówiących o bliskim końcu tego świata, może pod wpływem represji, zezwierzęconego bandytyzmu, w obliczu bestialskich mordów panoszących się coraz bardziej. Nie wiedzieli, a może wiedzieć nie chcieli, a może przeczuwali, ale mówić nie sposób było, bo po co straszyć dzieci? Cc ma być, niech będzie i taka to konieczność przyszła, jak gdyby koniec ten sobie wypowiedzieli. Tak i zginęli wybici siekierami. Nieświadomi, że ten koniec tego świata miał być tak okrutny.
Tak zginęli: ojciec Stanisław, lat 56, matka Helena, lat 43, rodzeństwo, Zofia, lat 18, Helena, lat 15, Marcelina, lat 8, Heronim, lat 6. Krystyna, lat 4, Henryka, lat 2. Z rodziny sąsiada Jana Marnota, z którym to udało nam się wyrwać z tego piekła, zginęli: żona Franciszka lat 40, dzieci, Władysława, lat 14, Marian, lat 12, Bronisława, lat i i Helena, lat 2.
Lucjan Metrzelsh Przemyśl, 10 października 1989 r
Jedno ze zbioru wspomnień z książki „Dzieci Kresów III”
fot -ofiara mordu UPA w podbełżeckim Szaleniku.
#PlomienBraterstwa #ПолумяБратерства
#NeverAgain #WeRememberTheFact #ПамятаємоПравду #Reparacje #UkrainianReparationsForPoland #Odszkodowania #CzasZapłatyZaRzeź !!! #Polishholokaust #WW2 #WorldWarTwo #Wołyń #Kresy #UkrainianMurdered #OUN #UPA #UA #Ludobójstwo #Genocidum #Genocide #GenocidumAtrox #UkrainianCrimes #UkrainskieZbrodnie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
#PolishHolokaust