❗️16 lipca 1943 r. we wsi Kupowalce pow. Horochów, Polakom tej starej polskiej wsi, z rodowodami szlacheckimi, Ukraińcy gwarantowali bezpieczeństwo w zamian za dostarczanie żywności dla UPA. Atak nastąpił w południe, równolegle z napadem na sąsiednie wsie Szeroka i Lulówka. Pod każdy polski dom podjechała furmanka z Ukraińcami i następowała rzeź "od niemowlęcia po starca" - za pomocą siekier, noży, bagnetów i innych narzędzi mordu własnej produkcji. W bestialski sposób zamordowano 160 Polaków. Ograbiona i spalona wieś stała się jednym wielkim cmentarzem, po którym obecnie nie ma ani śladu.
Miały miejsce potworne gwałty na dziewczętach i kobietach, okaleczanie i bestialskie tortury. Rzeź trwała cały dzień, a następnego dnia przeszła "druga fala" wyłapując ukrywających się i dobijając rannych. Całe rodziny były wiązane drutem kolczastym i palone żywcem, bądź wrzucane do studni. Siekierami odrąbywano głowy nawet kobietom, które następnie oprawcy obnosili chwaląc się swoim "heroizmem". Prawie wszystkie kobiety po gwałtach miały obcinane piersi, wyłupywane oczy, rozpruwane brzuchy.
✔️Relacja Edmunda Żukowskiego:
"Po pewnej chwili zajechało pod dom kilka furmanek, wpadli na podwórze, wyciągnęli z domu panią Rabczyńską i przyciągnęli do pnia, który stał na podwórku. Trzech trzymało za ręce i nogi, a czwarty za włosy. Położyli na pniu i toporem obcięli głowę, którą potem trzymali do góry, pokazując. W ukryciu przesiedzieliśmy do nocy. Był to straszny widok, cały widnokrąg w ogniu, ryk bydła, wycie psów, krzyki, sądny dzień. /.../ Tam też znalazłem babcię Żukowską. Miała porżniętą pierś nożem i poderżniętą szyję, którą zawinęła chustką i przez dwa dni jeszcze żyła, po przewiezieniu do Horochowa zmarła. /.../ Na podwórzu był wujek Łazowski, ciotka Pelagia, synowa z 4-letnią córeczką oraz syn Henryk. Ukraińcy otoczyli zabudowania. Synowi Henrykowi udało się uciec. Pozostałych z rodziny powiązano drutami, zamknięto w stodole i podpalono. Spłonęli żywcem".
✔️Wspomnienia Józefy Wolf z domu Zawilskiej:
"Samoobrona pojechała na wypad, kierunek Kupowalce, aby zobaczyć, co, gdzie i jak wyglądają ci pomordowani, bo Ukraińcy wybrani donosili, że leżą i nikt nie pochował ich. Pojechali, a było trzy tygodnie po napadzie, tym morderczym. Zeszli z wozów i szli pieszo, i o dziwo kopica siana poruszyła się. Przerażeni patrzą, a w tej kopie siana siedziała kobieta, 55 lat, pani Szuryńska, która siekierą miała przerąbany obojczyk prawy. Upadła i Ukrainiec myślał, że zabita, a ona ocuciła się i doszła do kopicy siana i tam się żywiła. Tarła kłosy ze zboża: żyta, pszenicy i tak żyła trzy tygodnie. Przywieźli ja do Horochowa, opatrzyli w szpitalu, ale rana była tak wielka, że zaraz ja odwieźli do Lwowa do szpitala".
✔️Relacja Czesława Sawickiego, urodzonego 24.04.1923 r. w Kupowalcach, spisana w czerwcu 2000 r., uzupełniona, poprawiona i autoryzowana w dniu 8 lipca 2003 r., zamieszczona w II części książki Krzysztofa Gilewicza "Krzyż Wołynia":
"Wobec przerażających doniesień o dokonywanych przez Ukraińców mordach bezbronnej ludności, ważyliśmy decyzję opuszczenia Kupowalec. I taką decyzję podjęliśmy bodajże 14 lipca 1943 roku. Zaczęły się przygotowania. Mama tego dnia wywiozła do miasta powiatowego Horochowa moją najmłodszą siostrę Alicję, zostawiając ją u księdza z naszej parafii Kobylińskiego, który w Horochowie schronił się już wcześniej. 16 lipca, z rana, ojciec pojechał do kowala, by poprawić coś przy wozie. Czuło się już najwyraźniej atmosferę niepokoju i wielu mieszkańców Kupowalec i pobliskich miejscowości rozważało możliwość opuszczenia swych domów. Zaraz po południu udałem się do Łazowskich. Gdy tam trafiłem, rodziców Heńka nie było, gdyż około południa pojechali wozem na znajdującą się w odległości ok. 1,5 km, nowo kupioną od legionisty, pułkownika Wróblewskiego działkę, grabić uprzednio wykoszoną mieszankę paszową. Heniek i jego siostra Pelagia udawali się tam również. Szedłem z nimi pieszo kawałek, a następnie skręciłem do domu pod szopę, gdzie mama przynosiła mi obiad. Jadłem obiad z mamą, bratem Alfredem i siostrą Moniką. Ojciec był u kowala a brat Zygmunt u dziadka. Ledwo skończyliśmy jeść, zobaczyliśmy, jak drogą maszeruje ogromna, licząca ze stu ludzi gromada. Na czele szedł człowiek z harmonią, i posłyszeliśmy, że gra melodię piosenki „Smert, smert Lacham”. Była to jedna z grup ukraińskich bandytów otaczających miejsca zamieszkania Polaków. Byliśmy bezbronni, bo w ciągu dnia jedyny karabin, jakim dysponowaliśmy, znajdował się w schowku. Siostrze i bratu kazałem natychmiast uciekać w zboże. Kolumna przeszła obok, więc jeszcze nie byliśmy zorientowani w ich zamiarach, ale za chwilę dostrzegłem, że kilku z nich za sadem ustawia karabin maszynowy nazywany przez sowietów „diechtiariowem”. Zostało przy nim trzech bandytów. Pokazałem ich mamie i już wiedzieliśmy, co to oznacza. Prosiłem mamę, by uciekała, ale ona uparła się, by iść do obory i wypuścić krowy. Ja ukryłem się i widziałem, jak krowy wychodzą, w tym jednak momencie na podwórko weszło trzech bandziorów. Skierowali się do obory a ja dosłyszałem ich słowa: „chto u was jest w chati?”. Nie słyszałem odpowiedzi, bo rzuciłem się do ucieczki, jednocześnie rozglądając się, czy gdzieś nie widać siostry i brata. W tym czasie oprawcy zawlekli mamę do mieszkania, gdzie w okrutny sposób ją zamordowali (zakłuta została nożami). Dziadek Kuźmy Niżnika, który żył w przyjaźni z moim dziadkiem Walerym Sawickim, opowiadał później mojemu bratu Zenkowi (w szpitalu), że moja mama i brat Alfred byli bardzo zmasakrowani. Mój ojciec w pierwszej chwili skrył się w zbożu i siedział tam aż do nocy. W nocy udał się do naszego sąsiada Nikoły Kowalczuka, który przechowywał go przez kilka dni. Uciekałem wprost przed siebie i doleciałem do rosnącej na środku pola niewysokiej czereśni. Wdrapałem się na nią i zacząłem rozglądać dookoła. Zobaczyłem, że bandyci rozciągają się w tyralierę i po kilku kierują się do zabudowań. Wkrótce zostałem zauważony i w moim kierunku posłano serię z karabinu maszynowego. Zaszeleściły liście, ale nie zostałem trafiony. Prawie natychmiast zeskoczyłem i najprawdopodobniej Ukraińcy uznali, że zostałem zestrzelony, bo już więcej nie próbowali strzelać. Ja zaszyłem się w zboża, zająłem pozycję na wzniesieniu i czekałem, co będzie dalej. Dobrze widziałem odcinek drogi, która prowadziła ze Stojanowa do Beresteczka. Po drugiej stronie tej drogi było kilka domów odległych ode mnie o jakieś 250 m. Mieszkała tam między innymi rodzina Gadawów. W tym czasie, niczego nie podejrzewając, pracowali w ogrodzie. Była tam matka wdowa z trójką dzieci, a najstarszy syn miał 14 lat. Był z nimi również przechowywany i ukrywany przez tę rodzinę żołnierz sowiecki, który uciekł z obozu jenieckiego. Widziałem, jak skierowało się tam czterech bandytów. Wszystkich mieszkańców bandyci zagonili do domu. Tam matkę, jej trójkę dzieci i żołnierza, w okrutny sposób zamordowali. Właśnie za tym domem pracowała przy sianie rodzina moich sąsiadów - Łazowskich. Gdy bandyci skończyli z Gadawami, wyszli na zewnątrz, a jeden z nich przyklęknął i strzelił w kierunku Łazowskich. Po tym strzale Heniek Łazowski rzucił widły i zaczął uciekać w kierunku Szerokiej. Gdy dobiegał do łanu zboża, z tego zboża wyskoczył bandzior z karabinem, chciał Heńka zatrzymać, ale nie udało się to, bo Heniek biegł bardzo szybko. Ukrainiec zaczął go gonić i strzelać z karabinu. Strzały nie były celne. Biegnąc Heniek wpadał do domów i wołał: „uciekajcie bo mordują!”. W pierwszym domu na Szerokiej goniący Heńka Ukrainiec dopadł matkę i córkę Drewnowskie, które zastrzelił. Heniek pędził dalej i wpadł do domu rodziny Gilewiczów (Aleksandra Gilewicza). Zaalarmował ich, po czym wszyscy rzucili się do ucieczki. Nie zdążył tylko dziadek Gilewicz, którego dopadł Ukrainiec i zastrzelił. Heniek biegł dalej przez Kupowalce i alarmował innych mieszkańców. Dzięki niemu wiele osób zdołało uciec, przede wszystkim w zboża, i uniknąć śmierci. Kiedy Heniek Łazowski zaczął uciekać przed bandytami, jego bliscy, pracujący przy sianie, zaczęli uciekać w kierunku wozu. Zobaczyli jednak, że w zbożu są Ukraińcy i myśleli, że Heniek został zabity. Byli zdezorientowani. Ale niedaleko mieszkała rodzina niemiecka, więc postanowili tam się ukryć. Schowali się w stodole. Nie udało im się jednak uciec przed pogonią. Bandyci ich dopadli. Mieszkająca tam Niemka Hapko opowiadała, że początkowo ją i Łazowskich zgonili razem do stodoły, gdy jednak dowiedzieli się, że jest Niemką puścili wolno. Widziała, jak matka Łazowska klęknęła przed bandziorami i prosiła, aby ją i ojca Łazowskiego zabili, a darowali życie córce Pelagii, synowej Antoninie i jej czteroletniej córeczce Inezie. Ukraińcy zabili jednak z premedytacją naprzód małą Inezę, potem Pelagię, dalej Antoninę a na końcu widzących to wszystko rodziców Heńka Romanę i Aleksandra. Potem stodołę podpalili. Nie wiadomo nawet, czy w momencie podpalenia wszyscy byli już martwi. Wcześniej w domu Łazowskich Ukraińcy zamordowali babcię Łazowską-Bogacką. Tak zginęła rodzina Łazowskich. Moją rodzinę spotkał łagodniejszy los. Siostra Monika ukryła się dobrze w zbożu i przeżyła. Brata Alfreda, który miał wtedy 14 lat, Ukraińcy złapali, zaciągnęli do mieszkania i w okrutny sposób zamordowali. Ojciec zaś, który był u kowala w Kupowalcach, jak już pisałem, zdołał się uratować. Ja przez jakiś czas siedziałem w zbożu, przez które przeszła w kierunku Kupowalec wspominana tyraliera bandytów. Zauważyłem jednak, że od strony Lulówki zbliża się następna tyraliera i bandyci idą gęsto, więc wiedziałem, że nie mam szans, i że nie było na co czekać. Ruszyłem zbożami w kierunku Haliczan. Była to wieś czysto ukraińska i liczyłem na to, że tam bandyci nie będą szukać, i można będzie bardziej bezpiecznie ukryć się w zbożach. Tak też zrobiłem. Znalazłem sobie dobrą kryjówkę i przesiedziałem w niej do nocy. Stamtąd też obserwowałem co się dzieje. Widziałem jak Ukraińcy plądrowali i rabowali wszystko, co było w zabudowaniach, słyszałem krzyki i wołania o ratunek mordowanych Polaków. Widziałem jak czesali zboże i mordowali wyciąganych z niego niedobitków. A gdy już zakończyli polowanie na ludzi i zrabowali co się dało, zaczęli palić Kupowalce. Wysadzili w powietrze szkołę i kościół. Spalone zostały całe Kupowalce i część Szerokiej. Część zabudowań pod lasem nie była tego dnia spalona, ale później została rozebrana. Gdy nastała noc, spod Haliczan wyruszyłem w kierunku stacji kolejowej Horochów 2, obsadzonej przez uzbrojoną placówkę niemiecką. Aby tam się dostać, trzeba było naprzód przejść przez dobrze pilnowaną przez bandytów szosę Horochów-Beresteczko. Noc była bardzo jasna. Widać było, że co kawałek stoją posterunki bandytów i likwidują wszystkich, którzy przez tą szosę zamierzali przejść. W miejscu, w którym się znalazłem, po drugiej stronie szosy był mały wiśniowy sad. Pomyślałem, że mogę przeskoczyć przez drogę i się w nim schować. Długo obserwowałem otoczenie i nie zauważyłem nic podejrzanego. Więc zaryzykowałem. Kilka skoków i byłem po drugiej stronie. Wpadłem między wiśnie, ale ku memu przerażeniu wprost na stojących tam dwóch uzbrojonych bandziorów. Znalazłem się przed nimi nie więcej jak o jeden metr. Całe szczęście, że i oni przestraszyli się podobnie jak ja – krzyknęli wprawdzie kto idzie, ale zanim zdołali zareagować, wykonałem zwrot i przeskoczyłem z powrotem na drugą stronę. Zaczęli mnie wprawdzie gonić i strzelać, ale w nocy miałem nad nimi przewagę i zdołałem uciec. Udałem się więc w stronę Kupowalec. Tam była inna sytuacja, bo teren był zasnuty gęstymi dymami a widoczność bardzo mała. Jednakże ja znałem go bardzo dobrze, w związku z czym mogłem przekroczyć drogę w miarę bezpiecznie. I jeszcze jedna przeszkoda – rzeka Gniła Lipa, przez którą udało mi się przeprawić i znaleźć przy torach, prowadzących do stacji. I tak dotarłem do stacji Horochów 2, gdzie było już bezpiecznie i gdzie znajdowali się pierwsi uciekinierzy a ciągle przybywali nowi. Był to już wczesny ranek, 17 lipca 1943 roku. Niemcy dali nam ochronę, zaś wszystkich zdrowych i sprawnych, a przede wszystkim młodych przewieźli do Horochowa, tam podzielili na grupy – jedną samotnych, drugą żonatych z rodzinami jak też osobno całe rodziny i zakwaterowano gdzie to było możliwe - w domach pożydowskich, bądź u dobrych ludzi. Znalazłem się w pierwszej grupie, która składała się z ludzi najsprawniejszych, w większości młodych, nie obarczonych koniecznością opieki nad bliskimi. Ustawiono nas w czwórki i zaprowadzono do gimnazjum, znajdującego się obok budynku żandarmerii niemieckiej. Tam nas uzbrojono. Mieli tam dużo broni sowieckiej, którą mogli przekazać bez specjalnych formalności. Komendę nad oddziałem przejął przedwojenny komendant Związku Strzeleckiego z Poluchna - Muciewicz. Ze strony niemieckiej, niejako zwierzchnikiem, został oficer niemiecki, z pochodzenia Czech, który dosyć dobrze mówił po polsku. Tak została stworzona legalna samoobrona, która miała na celu dać odpór bandom, mordującym nie tylko Polaków, ale i Niemców. Odtąd zaczęła się nasza zorganizowana służba, którą pełnili w zdecydowanej większości ludzie tragicznie doświadczeni, z których niemal każdy przeżył utratę swoich najbliższych. Działania nasze miały przede wszystkim na celu ratowanie niedobitków, znajdujących się w okolicznych zbożach i innych kryjówkach. Po paru dniach zaczęliśmy przeszukiwać teren Kupowalec. Znaleźliśmy tam wielu żyjących jeszcze mieszkańców, na przykład ukrywającą się w zbożu przez 10 dni rodzinę Kazimierza Gilewicza z dwójką małych dzieci (rzecz jasna nie wiedzieliśmy wtedy, iż ratując niespełna trzyletniego Krzysia, ratujemy obecnego redaktora naczelnego „Gazety Łańcuckiej” – Krzysztofa Gilewicza), mego ojca Michała Sawickiego, który jak wspominałem w czasie mordu był u kowala oraz bardzo wielu innych mieszkańców Kupowalec i pobliskich miejscowości".
Post Agnieszka Marciniuk
#ToMyjesteśmyPamięcią #PlomienBraterstwa #ПолумяБратерства
#NeverAgain #WeRememberTheFact #ПамятаємоПравду #Reparacje #UkrainianReparationsForPoland #Odszkodowania #CzasZapłatyZaRzeź !!! #Polishholokaust #WW2 #WorldWarTwo #Wołyń #Kresy #UkrainianMurdered #OUN #UPA #UA #Ludobójstwo #Genocidum #Genocide #GenocidumAtrox #UkrainianCrimes #UkrainskieZbrodnie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
#PolishHolokaust