KSIĘŻNICZKA I ŚLUSARZ
Był 22 stycznia 1944 roku. Perony stacji kolejowej w Smoleńsku otulała gruba warstwa śniegu. Ten spadał gęsto w zupełnej ciszy styczniowego dnia na wymarłą - jakby się zdawało - stację. Na tej, niczym posągi, zastygli wartownicy w niebieskich czapkach, z pepeszami w dłoniach, pilnując ciężarówek, jeepów i samotnego pociągu.
Kathleen wysiadając z pomocą sowieckiego oficera z eleganckiej salonki - dawnej własności samego cara - rozejrzała się i zeskoczyła delikatnie na ziemię. Otuliła się szczelniej swoim sobolowym futrem. Wszystko wokół wydawało się puste. Kathleen zerknęła za siebie i zauważyła jak jeden z korespondentów wywrócił się na oblodzonym peronie. Zachichotała. Była w doskonałym nastroju, mimo aury i pustki wokół - w dobry humor wprowadziła ją świetna podróż w luksusowym wagonie z aksamitnymi zasłonami. I kolejne kieliszki alkoholu, hojnie podawanego przez obsługę. Czegóż tam nie było - szampan, piwo, armeńskie koniaki, gruzińskie wina, najlepsze rosyjskie wódki. Były też wspaniałe rosyjskie przysmaki - bliny z kawiorem, wędzony jesiotr i pielmieni. Jej nastroju nie mąciło nawet zadanie, jakie otrzymała.
Jej Papa (jak nazywała swojego ojca, Williama Averella Harrimana, ambasadora USA w Moskwie), wysłał ją bowiem ze szczególną misją. Miała udać się pod Smoleńsk, gdzie odnaleziono groby... no właśnie, kogo? Usiłowała sobie przypomnieć, czy to groby Litwinów, czy Czechów odnaleziono pod Smoleńskiem. Nieważne. Nudziły ją takie sprawy. Ale zrobi wszystko, by jej Papa był zadowolony. Dużo bardziej podobało jej się na różnych rautach, występując u boku swojego ojca. Ten, jako wdowiec, rozpieszczał swoją jedyną córkę, jak tylko mógł. Odrobinę zastępowała mu żonę. Żyła jak księżniczka i niczego jej nie brakowało. Kathleen uwielbiała balować, pływać, tańczyć, jeździć konno. Była ozdobą korpusu dyplomatycznego w Moskwie jako atrakcyjna 25-latka.
W każdym razie, Kathleen miała z ramienia ambasady przyjrzeć się sprawie odnalezienia masowych grobów pod Smoleńskiem, która budziła zainteresowanie samego prezydenta Roosevelta. Dlatego Kathleen udała się tam w towarzystwie zagranicznych korespondentów. Miała przygotować raport na ten temat. W końcu w zeszłym roku nikczemni Niemcy ogłosili światu, jakoby tych tam... Polaków (przypomniała sobie wreszcie!) mieli zabić Rosjanie! Któż uwierzyłby w takie podłe kłamstwo! Przecież Rosjanie każdego dnia walczyli bohatersko i ofiarnie przeciwko Niemcom - tym samym Niemcom, którzy każdego dnia mordowali ludzi w obozach i egzekucjach. Cóż dla nich znaczyło rozstrzelać parę tysięcy kolejnych ludzi i zrzucić winę na Rosjan! Szczególnie, że gdy sprawa grobów wypłynęła na wierzch, to w Warszawie wybuchło powstanie Żydów przeciwko nazistom. Z pewnością była to kolejna sztuczka tego Goebbelsa!
Kathleen nie bardzo się tym interesowała. W ogóle gubiła się w tej całej europejskiej polityce. Ale jej Papa nie wierzył od początku Niemcom. ''Prezydent podziela moje zdanie'', mówił, ''To na pewno Niemcy ich zabili''. Podobne zdanie mieli wszyscy angloamerykańscy politycy, dyplomaci i dziennikarze. Nikt nie wierzył w rosyjską winę. Ale trzeba było jakiegoś dowodu, że to Niemcy zamordowali tych ludzi. I to było zadanie Kathleen i towarzyszących jej dziennikarzy.
Kathleen zaprowadzono do jeepa. Gdy wsiadała, obsunął jej się but. Znowu zachichotała. Kawalkada jeepów wyruszyła ze stacji i potoczyła się drogą kilkanaście kilometrów. Jazda przez ośnieżone lasy zajęła trochę czasu i Kathleen zaczęła marznąć. Na szczęście dojechali na miejsce, nim całkiem zgrabiała.
Gdy wysiadła z jeepa, uderzył ją zapach rozkładających się ciał. Ujrzała niezwykły widok. Przed nią rozciągała się szeroka polana, na której widać było siedem wielkich dołów. Nad dołami rozstawiono cztery wojskowe namioty. Kathleen ostrożnie podeszła do brzegu jednego z dołów. Omal się nie przewróciła. Wewnątrz leżały ciała. W równych rzędach. Miały skrępowane dłonie, niektóre z nich miały obwiązane głowy. Oszołomioną tym widokiem Kathleen towarzyszący jej dyplomata John Melby delikatnie poprowadził do namiotu. Wchodząc tam, Kathleen z ulgą przywitała fakt, że jest w nim ciepło. W środku czekał na nich lekarz w czerwonych gumowych rękawiczkach i pomarańczowym fartuchu. Był to profesor Wiktor Prozorowski, wybitny moskiewski lekarz, dyrektor sowieckiego instytutu medycyny sądowej. Towarzyszył mu nie mniej wybitny profesor Nikołaj Burdenko, znany neurochirurg.
Prozorowski przywitał wszystkich i na oczach zgromadzonych gości przeprowadził autopsję jednego z ciał. Mówiąc niespiesznie, starannie, odcinał kawałki tkanki - mózgu i wątroby - i układał na stole operacyjnym. Burdenko z kolei przedstawiał rzeczy osobiste znalezione w kieszeniach. Naukowcy przekonywali, że zarówno stan zwłok, odzienia, jak i rzeczy osobiste niezbicie świadczą o tym, że Polacy zostali zamordowani najwcześniej jesienią 1941 roku. Po zakończeniu autopsji Burdenko wskazał, że w tym czasie niewątpliwie teren znajdował się w rękach niemieckich. Przytoczył nawet raporty wywiadu, mówiące, że masowego mordu na polskich oficerach dopuścił się ''537. batalion roboczy pułkownika Arnesa''.
Przez cały czas Kathleen stała z przodu i uważnie obserwowała i notowała sowieckie dowody, starając się usilnie nie zwymiotować.
Następnie zaprezentowano świadków, którzy potwierdzili to, co mówili naukowcy i oficerowie sowieccy. Otyła kobieta, przedstawiona jako Anna Aleksiejewna, opowiedziała ze spuszczoną głową historię, jak to niemieccy żołdacy przychodzili jesienią 1941 roku co wieczór do jej domu umazani krwią i upijali się do nieprzytomności. Powiedziała, że widziała prowadzonych do lasu Polaków i słyszała ciągłe wystrzały. Potem przyprowadzono brodatego starca, przedstawionego jako Parfien Kisielew. Ten nie wzbudzał jakoś zaufania. Ledwo słyszał, mamrotał pod nosem, zerkał co rusz strachliwie na otaczających go oficerów rosyjskich. Przyznał, że rok wcześniej został zmuszony przez Niemców do kłamania, jakoby polskich oficerów zamordowali Rosjanie.
Analiza wszystkich dowodów i zeznań zajęła cały dzień. Po północy Kathleen z ulgą opuściła miejsce ekshumacji. Uspokoiła się dopiero w salonce, gdy usłużna rosyjska obsługa przywitała ją butelką szampana, kawiorem i faszerowaną gęsią. Inni korespondenci także najwyraźniej także odczuli ulgę, że wyrwali się z tego miejsca śmierci. Alkohol znowu lał się strumieniami, a w pewnym momencie do dyplomatów i dziennikarzy przyłączyła się sowiecka eskorta. Wszyscy zaczęli wspólnie śpiewać i wznosić toasty. Za zwycięstwo, za przyjaźń, za klęskę faszystowsko-niemieckich morderców jeńców!
* * *
Odnalezienie przez Niemców grobów w Katyniu wprawiło Aliantów w zakłopotanie. Tak naprawdę nikt ani w Londynie, ani w Waszyngtonie nie przeanalizował roli Związku Sowieckiego przed 22 czerwca 1941 roku. Nikt nie zastanawiał się nad tym, jak wyglądała współpraca Sowietów z Niemcami. Nie interesowano się sowieckimi zbrodniami. Wszystko dotąd było przecież wspaniale, Armia Czerwona gromi niemieckich agresorów, a tu nagle pojawiają się Polacy ze swoimi antykomunistycznymi obsesjami.
Gdy polski rząd wystąpił w kwietniu 1943 roku do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o zbadanie sprawy Katynia, anglo-amerykańska prasa rozpętała nagonkę na Polaków. Pisano o uwstecznionym polskim rządzie, który do spółki z nazistami próbuje rozbić jedność sojuszników. W prasie pojawiały się karykatury ze ślepym generałem Sikorskim jako narzędziem w rękach Goebbelsa. Polska nigdy nie miała dobrej prasy w USA, szczególnie na Wschodnim Wybrzeżu. Jeszcze przed wojną traktowano ją jako zacofaną, skrajnie prawicową ultrakatolicką dyktaturkę, będącą jedynie odrobinę lepszą od III Rzeszy. Na taki obraz Polski składało się wiele czynników, z których najważniejszym było powstrzymanie bolszewików pod Warszawą w 1920 roku. Wiosną 1943 roku zdominowane przez zakochanych w ZSRR dziennikarzy i celebrytów media brytyjskie i amerykańskie zaatakowały Polaków z furią. Praktycznie nikt nie stanął po stronie polskiego rządu. Uważano ich za, w najlepszym razie, głupców, w najgorszym - za kolaborantów.
Alianccy politycy początkowo milczeli. Ambasador Stanów Zjednoczonych przy rządzie polskim w Londynie, Anthony J. Drexel Biddle, był zdania, że Sikorski został postawiony w trudnej sytuacji przez antyradziecko nastawionych polityków ze swego gabinetu. Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, Anthony Eden wygłosił w Izbie Gmin 4 maja 1943 r. przemówienie, w którym położył duży nacisk na ''utrzymanie jedności Sojuszników'', o Katyniu w ogóle nie wspominając. William Averell Harriman, ambasador USA w Moskwie, na spotkaniu z gen. Sikorskim 1 maja 1943 roku powiedział mu, ''że niezależnie od tego, czy oskarżenia Niemców okażą się prawdziwe, czy fałszywe, oświadczenie strony polskiej będzie miało katastrofalny skutek w Moskwie''.
Więcej wstrzemięźliwości miał sir Owen O'Malloy, brytyjski dyplomata, ambasador przy rządach emigracyjnych. O'Malloy sporządził 24 maja 1943 roku raport, w którym wskazał, że zbrodnia w Katyniu jest dziełem sowieckim. Raport trafił do rąk najpierw ministra Edena, potem do premiera Churchilla, aż wreszcie w sierpniu 1943 roku na biurko prezydenta USA, Franklina Roosevelta. Raport, po przeczytaniu przez Roosevelta, został natychmiast utajniony. Sam Churchill próbował łagodzić sytuację i kontaktował się ze wszystkimi, byleby utrzymać jedność sojuszników. Przekonywał i prosił osobiście Stalina, by utrzymał stosunki z rządem polskim. Jednak na zawiadomienie gen. Sikorskiego, iż ten posiada dowody na sowieckie sprawstwo zbrodni w Katyniu, odpowiedział cynicznie: ''Oni nie żyją i cokolwiek by pan nie przedsięwziął, nie powróci ich do życia''. O'Malley skonstatował gorzko akcję ukrywania odpowiedzialności za Katyń: ''Zmuszeni byliśmy ukryć się za dobrym imieniem Anglii, niczym mordercy, którzy ukryli dowody swojej zbrodni cienką warstwą igieł''.
Prezydent Roosevelt otrzymał także raporty pułkownika Henry'ego I. Szymanskiego - oficera łącznikowego przy Armii Polskiej na Wschodzie. Szymanski, jako Amerykanin polskiego pochodzenia, przeprowadził wiele rozmów z oficerami armii gen. Andersa i zainteresował się poszukiwaniami 10 tysięcy zaginionych w ZSRR polskich oficerów. Sporządził na ten temat dwa raporty z 30 kwietnia i 29 maja 1943 roku dla szefa wywiadu USA, gen. George'a Stronga. Jego ustalenia poparł ppłk Leslie R. Hulls, brytyjski oficer łącznikowy, a wschodnioeuropejska sekcja amerykańskiego wywiadu sporządziła całą kartotekę na ten temat. Istniała także specjalna komórka wywiadu Johna F. Cartera, badająca sprawę wyłącznie dla Roosevelta. Wersję o sowieckim sprawstwie popierał także admirał William Harrison Standley, ambasador USA w ZSRR do 1943 roku, znany z niezwykle przyjaznego stosunku wobec Polaków.
Jednak prezydent Roosevelt nie był zainteresowany tymi dowodami. Po sprawdzeniu ich powiedział: ''Jest to wyłącznie niemiecka propaganda i niemiecka intryga. Jestem absolutnie przekonany, że nie uczynili tego Rosjanie.''
Głucha na Katyń pozostała także żona Roosevelta, Eleanor, chociaż kilkukrotnie listy w tej sprawie pisała do niej Helena Sikorska, żona generała Sikorskiego.
Roosevelt, naiwny niczym dziecko, owładnięty obsesyjnym strachem przed rozpadem frontu antyniemieckiego, zakochany w ZSRR - był gotów uwierzyć we wszytko, byleby rozgrzeszyć Stalina.
* * *
Jednak nadal brakowało czegoś bardziej namacalnego. Sama nagonka w prasie nie wystarczyła - zwłaszcza, że Niemcy zebrali bardzo przekonujące dowody, poparte przez naukowców i zeznania świadków.
Gdy Sowieci odbili Smoleńsk, natychmiast przystąpili do tworzenia własnej wersji wydarzeń. We wrześniu 1943 roku do Katynia przybyła specjalna ekipa NKWD i SMIERSZ-a, nadzorowana przez Wsiewołoda Mierkułowa, zastępcę Berii. Zespół po przyjeździe odgrodził teren ekshumacji i przystąpił do zacierania śladów. Przez trzy miesiące jedynie NKWD miało dostęp do grobów. Niszczono dowody wskazujące na Sowietów i datę śmierci z 1940 roku, podrzucano sfałszowane kartki i wycinki z gazet, mające świadczyć o życiu jeńców aż do lata 1941 roku. Zebrano świadków - zarówno prawdziwych, których zmuszono do odwołania zeznań, jak i podstawionych, opowiadających niestworzone historie o mieszkającym w Katyniu komandzie niemieckich morderców. Sfałszowano także dziennik adwokata Borysa Mieńszagina, burmistrza Smoleńska mianowanego przez Niemców. Istnieją przypuszczenia, mówiące, że NKWD sprowadziło do Katynia spreparowane zwłoki w mundurach szeregowych, ale brak na to twardych dowodów. Ekipa NKWD zakończyła ''pracę'' 11 stycznia 1944 roku.
Dopiero po zakończeniu tych działań przystąpiono do drugiego etapu - spektaklu zwanego komisją Burdenki, powołanej 13 stycznia 1944 roku. Zaproszono do niej czołowych sowieckich lekarzy i naukowców, na czele z wspomnianymi Burdenką i Prozorowskim. W Komisji Burdenki znaleźli się m.in. pisarz Aleksiej Tołstoj, metropolita kijowski i halicki Mikołaj czy przewodniczący Komitetu Wszechsłowiańskiego gen. Aleksander Gundorow. Komisja pracowała tylko kilka dni, i to w warunkach ciężkiej zimy. Ekshumowała w sumie 925 ciał w ośmiu mogiłach. Na podstawie ''dowodów'' , spreparowanych przez NKWD ''ustalono'' datę śmierci jeńców na jesień 1941 roku. Argumentowano, że Niemcy próbowali zniszczyć dowody z okresu późniejszego, dlatego jest ich tak mało. Dodawano także, że część ciał to przebrani przez Niemców w polskie mundury (!) zamordowani sowieccy wieśniacy i jeńcy.
20 stycznia 1944 roku do Katynia zaproszono dwudziestu korespondentów zagranicznych (11 Amerykanów, 5 Brytyjczyków, Francuz, Polak i dwoje pracowników ambasady USA), którym zaprezentowano dowody ''świadczące'' o winie Niemców.
Wyprawie przewodziła 25-letnia Kathleen Harriman, córka amerykańskiego ambasadora w Moskwie. Na polecenie ojca miała sporządzić raport, chociaż nie posiadała żadnego wykształcenia w tym kierunku. Jej sposób bycia i myślenia przypominał żywot dzisiejszych instagramowych gwiazdeczek. Umiała głównie ładnie się uśmiechać, tańczyć, jeździć konno, interesowała się sportem i modą. Nie miała bladego pojęcia o polskiej armii, stosunkach państw europejskich, czy medycynie sądowej.
W swoim raporcie, zredagowanym przez wspomnianego Johna Melby'ego, zwróciła uwagę, że ciała leżały w równych rzędach, co, jej zdaniem, świadczyło o niemieckiej winie. Gdyby bowiem mordu dokonali Sowieci, ciała leżałyby w nieładzie.
Kosmos.
Richard Lauterbach, korespondent ''Time'a'' zaraportował, że reporterzy w większości uważali, iż Niemcy zmasakrowali Polaków. Jerome Davis, redaktor kanadyjskiego ''Toronto Star'' podawał, że Niemcy ''fałszywie'' stwierdzili, iż jeńcami byli oficerowie, podczas gdy on widział w Katyniu wyłącznie szeregowców, zaś ciała ułożone były ''zupełnie jak w Babim Jarze''. Alexander Werth z BBC dodawał: ''Jest w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, aby te ciała, tak jeszcze względnie dobrze zachowane, pogrzebano w lesie katyńskim cztery lata temu. Po czterech latach nic by już prócz kości nie zostało. Profesor [Prozorowski] twierdzi, że ludzie ci zostali zamordowani dwa lata temu, może nieco wcześniej, a może nieco później.'' Część korespondentów miała wątpliwości i ograniczyła się do ogólnikowych artykułów.
Zadowolony William Harriman wysłał telegram do sekretarza stanu USA, Cordella Hulla: ''Kathleen i członek personelu ambasady przyjmują prawdopodobieństwo popełnienia mordu przez Niemców''.
''Raport'' Kathleen Harriman traktowano jako półoficjalne stanowisko rządu USA ws. Katynia.
Komisja Burdenki zakończyła działalność 24 stycznia 1944 roku raportem końcowym, przypisującym winę za Katyń Niemcom. Raport ten opublikowano dwa dni później i przetłumaczono także na j. polski i angielski. Przygotowano także odpowiedni film propagandowy, wyświetlany przy każdej okazji.
* * *
Polacy także mieli swój niechlubny udział w tej sprawie. Jedynym polskim korespondentem w Katyniu był Jerzy Borejsza, fanatyczny komunista związany z tzw. Związkiem Patriotów Polskich. Borejsza opublikował artykuł, w którym całkowitą winę za Katyń przypisał Niemcom. Nie był to koniec szopki. 29 stycznia 1944 roku do Katynia sprowadzono starannie wyselekcjonowanych żołnierzy 1. Korpusu Polskiego w ZSRR.
Zorganizowano zbiórki pułkowe, pogadanki polityczne, apele pamięci. Oskarżono wszem i wobec polski rząd w Londynie o współpracę z Niemcami. Finałem było usypanie symbolicznej mogiły z orłem i napisem ''Cześć poległym 1941''. Było też nabożeństwo żałobne, salut artyleryjski, ustawienie wspólnej, polsko-sowieckiej tablicy o braterstwie broni i defilada.
30 stycznia 1944 roku dowódca korpusu, Zygmunt Berling przemówił do żołnierzy: ''Stoimy nad grobem jedenastu tysięcy pomordowanych naszych braci, oficerów i żołnierzy Wojsk Polskich. Niemcy rozstrzeliwali ich jak dzikie zwierzęta, rozstrzeliwali ich ze związanymi rękami.''
Ten sam Berling z tymi oficerami siedział w obozie jenieckim. Doskonale wiedział, jaka jest prawda.
Oskarżenia formułowała także Wanda Wasilewska, przywódczyni kolaboracyjnego ZPP: ''Wywlekli Niemcy z mogił ciała swoich ofiar, rozkrzyczeli na cały świat nikczemne kłamstwo. Biciem, torturami, przekupstwem sfabrykowali świadków''.
Sowiecka propaganda zebrała dostatecznie dużo ''dowodów'', by przekonać wszystkich, że mordu w Katyniu dopuścili się Niemcy. Skoro sami Polacy o zbrodnię oskarżali Niemców - czegóż jeszcze było trzeba?
* * *
Departament Stanu USA wolał wierzyć 25-letniej dziewczynie z zawodu ''córka'', aniżeli raportom swoich oficerów, wywiadu, a nawet bliskiemu współpracownikowi Roosevelta. George Howard Earle, nadzwyczajny wysłannik prezydenta do spraw bałkańskich w Turcji. Zaszokowany kampanią kłamstwa Earle napisał do prezydenta list, w którym bez żadnych wątpliwości stwierdzał, iż mordu w Katyniu dopuścili się Sowieci, i że jeśli nie otrzyma odpowiedzi, to powiadomi prasę. W odpowiedzi na to Roosevelt zesłał go na mało ważną placówkę na wyspach Samoa. W amerykańskiej prasie surowo zakazano jakichkolwiek sugestii, jakoby za Katyń odpowiadali Sowieci.
Przybyły z niemieckiej niewoli płk John H. Van Vliet, który wraz z siedmioma innymi jeńcami był w Katyniu w 1943 roku, napisał 22 maja 1945 roku szczegółowy raport na temat swoich obserwacji i dołączył zdjęcia, otrzymane od Niemców. Zeznał on, iż buty zamordowanych były w zbyt dobrym stanie i że jeńcy mieli na sobie zimowe płaszcze, co nie pasowało do wersji sowieckiej. Sowieci twierdzili, że jeńców zabito latem i wczesną jesienią, a wcześniej pracowali przy naprawach dróg. Raport pułkownika jednak tajemniczo ''zaginął'' i dopiero w 1951 roku pułkownik sporządził nowy na prośbę senackiej komisji Maddena.
* * *
Gdy Kathleen Harriman świętowała sukces swojej misji, wracając do Moskwy, inny człowiek ściskał swoją lichą walizkę z dykty. Trzymał za rękę sześcioletnią dziewczynkę na pace niemieckiej ciężarówki, jadącej w kolumnie na zachód. Otarł czoło. Był głodny i zmarznięty, nie miał pieniędzy, po niemiecku znał tylko kilka słów. Ale czuł radość. Żył. Udało mu się wyrwać w rozgardiaszu niemieckiego odwrotu na zachód, daleko od NKWD. Może przeżyje.
Zamknął oczy i wtenczas, jak widmo, wrócił do niego obraz konwoju kilkunastu ciężarówek, wyjeżdżających z lasu. Na każdej z nich leżały pasy, płaszcze, plecaki. Niedbale przykryte brezentem. Wyjeżdżały z lasu pod Gniezdowem.
Do tego samego lasu wjeżdżały ''cziorne worony'' - furgonetki więzienne NKWD. Do każdego z nich ładowano kilku, kilkunastu ludzi w obcych, nieznanych mu mundurach.
''Mówili nam, że to Finowie, wzięci w wojnie o Karelię... ale mój przyjaciel Parfien powiedział, że to Polacy. Że poznał te ich kwadratowe czapki''.
Cziorne worony zawsze wyjeżdżały puste.
Człowiek ten nazywał się Iwan Kriwoziercew (czasem błędnie zapisywany jako Kriwoziercow; na zdjęciu w kaszkiecie). W 1944 roku miał 29 lat. Był prostym ślusarzem i kowalem. Pracował jako robotnik leśny. Wskutek kolektywizacji jego rodzina straciła ziemię (ojciec został zamordowany), a on sam był więziony w różnych obozach jeszcze przed wojną jako ''kułak''. Nie trafił do Armii Czerwonej wskutek słabego wzroku. Pracował w kołchozie ''Czerwona zorza'' niedaleko stacji Gniezdowo.
Widział za dużo.
Gdy Niemcy przyszli, zgłosił się do pracy jako robotnik. W 1942 roku w gazecie ''Nowa droga'' przeczytał artykuł o tym, że rząd generała Sikorskiego szuka zaginionych polskich oficerów, którzy trzy lata wcześniej dostali się do sowieckiej niewoli. Iwan przypomniał sobie rozmowy z kierowcami cziornych woronów i upiorny konwój wyjeżdżający z katyńskiego lasu. ''Sikorski szuka swoich oficerów na Syberii, a oni leżą tutaj, w Kozich Górach''.
Zgłosił się do znajomego, pracującego w niemieckiej policji pomocniczej, a ten wezwał niemiecką żandarmerię. Żandarmi zwrócili się o pomoc do Parfiena Kisielewa i Iwana Andriejewa, znajomych Kriwoziercewa. Taka niewielka grupka ruszyła w las, gdzie 71-letni, brodaty Kisielew wskazał miejsca pochowania zwłok. Zeznał też, jako jedyny, że wiosną 1940 roku słyszał strzały i krzyki ze swojego domu, dochodzące z lasu. Gdy Niemcy i Rosjanie zaczęli kopać, uderzył ich zapach gnijących zwłok. Raport z tego wydarzenia żandarmi przesłali oficerowi rozpoznania GA ''Środek'', pułkownikowi von Gersdorffowi, który poinformował o niej Berlin. Wtedy machina nabrała rozpędu i rozpoczęto formowanie naukowych komisji oraz wysyłanie obserwatorów do Katynia. Wówczas Kriwoziercew i Kisielew stali się ważnymi świadkami.
Iwan osobiście wyszukiwał robotników, którzy mogli pomóc w ekshumacjach. Gdy Niemcy ściągnęli swoje komisje lekarskie, Iwan i Parfien składali wyczerpujące wyjaśnienia. Jednak lato 1943 roku dobiegało końca i do Smoleńska zbliżała się Armia Czerwona. Stary Parfien postanowił zostać, ale Iwan zabrał swoją matkę i siostrzenicę, po czym uciekł wraz z Niemcami. Kisielew był później torturowany przez NKWD (złamano mu rękę i uszkodzono słuch) i zmuszony do odwołania zeznań. Co się z nim stało - nie wiadomo. Najprawdopodobniej został zamordowany po zakończeniu prac komisji Burdenki.
Podczas odwrotu przez Białoruś i Polskę jego bliscy zaginęli. Nie wiedział jak i dlaczego. Czy zginęły, czy wpadły w ręce NKWD, czy uciekły same - nie wiadomo. Szukał ich długo, ale daremnie. Gdy ich nie znalazł, uciekł na zachód sam. Ukrył się w Niemczech i doczekał końca wojny. Po zakończeniu walk zgłosił się na amerykański posterunek w Bremie, licząc, że jego zeznania zainteresują amerykański wywiad. Amerykanie jednak nie byli zainteresowani. Oficerowie US Army nie rozumieli, o czym opowiada ten chłop w zniszczonej marynarce. Uznali go za kolejnego rosyjskiego ''dipisa'' i chcieli wydać Sowietom na mocy nikczemnej operacji ''Keelhaul''. A może właśnie doskonale zdawali sobie sprawę z tego jak niebezpieczny dla interesów Aliantów jest ten człowiek? Kriwoziercew uciekł z Bremy. Omijając amerykańskie patrole, jakimś sposobem dotarł do polskich oficerów w zachodnich Niemczech. Jego szczegółowe zeznania zelektryzowały Polaków. Wysłano go do Włoch, do 2. Korpusu generała Andersa. Opowiedział wszystko, co wiedział publicystom: Ferdynandowi Goetelowi i Józefowi Mackiewiczowi, których spotkał jeszcze w 1943 roku w Katyniu. Kriwoziercew podtrzymał swoje zeznania i zaprzeczył, by Niemcy kiedykolwiek zmuszali go do mówienia, albo torturowali. Polscy oficerowie obawiali się długich rąk NKWD, więc przydzielili mu ochronę. Odtąd Kriwoziercew występował jako Polak, Michał Łoboda, urodzony na Wileńszczyźnie.
"W pamięci pozostał mi takim, jakim oglądałem go we Włoszech, w Anconie: siedział na pryczy drewnianej, zgarbiony niepokojem o własny los, rozczochrując włosy nerwowym drapaniem", wspominał Józef Mackiewicz.
''Nie mógł zrozumieć, dlaczego my, Polacy, nie wytaczamy sprawy Katynia przed forum świata, nie wołamy na alarm, nie umieliśmy przedstawić jej na procesie norymberskim. Na niektórych ludzi, którzy się z nim stykali, robił wrażenie człowieka nienormalnego. I był nim niezawodnie, jak nienormalny jest dziś człowiek, który spraw moralnych chce dochodzić na prostej drodze'', wspominał Ferdynand Goetel.
Wraz z demobilizacją 2. Korpusu, Kriwoziercew-Łoboda trafił do Wielkiej Brytanii. Tam otrzymał azyl polityczny. Zamieszkał w Easton-in-Gordano w hrabstwie Somerset. Jednak pozycja demobilizowanych polskich wojsk po wojnie słabła i nie było możliwości ciągłego chronienia ważnego świadka. Imperiom przeszkadzało to, że żył. Rosjan zawstydzała, Brytyjczyków kłopotał. Wokół Iwana kręcili się jacyś Rosjanie. Przedstawiali się jako byli robotnicy przymusowi, wypytywali o niego.
30 października 1947 roku ciało Iwana Kriwoziercewa odnaleziono powieszone na drzewie. Brytyjska policja od razu uznała sprawę za samobójstwo i zamknęła dochodzenie. Po jego śmierci zniknął jego polski towarzysz i ochroniarz, Jan Chomiuk. Natychmiast zaczęły krążyć plotki na temat śmierci Kriwoziercewa. A to że zginął w bójce, a to, że przejechał go samochód, a to że wywiozło go do ZSRR komando NKWD. Nie wiadomo nawet, gdzie został pochowany.
''Nie ma żadnej wątpliwości że z rosyjskiego punktu widzenia, Kriwoziercow mieszkający w Anglii był osobą wielce niepożądaną; agenci zaś sowieccy, którzy go zgładzili, mogli liczyć na sporą nagrodę'', pisał w 1951 roku Mackiewicz.
Ferdynand Goetel napisał o Kriwoziercewie: ''Przywrócił mi zachwianą już wiarę w poczucie humanitaryzmu, zawarte w duszy rosyjskiego ludu''.
Historię Iwana Kriwoziercewa przedstawiono w filmie: ''Katyń. Ostatni świadek''. W jego rolę wcielił się Robert Więckiewicz.
* * *
Kriwoziercew nie był jedyny. Leśniczy Iwan Andriejew za udzielanie informacji Niemcom został skazany na 25 lat łagru. Taką samą karę otrzymał burmistrz Smoleńska, Borys Mieńszagin. Mieńszagin uciekł do Niemiec, ale dobrowolnie oddał się w ręce NKWD po wojnie, gdy dowiedział się, że jego rodzina została aresztowana. Odmówił potwierdzenia sowieckiej wersji wydarzeń z Katynia. Otrzymał 25 lat łagru. Nigdy nie zgodził się zeznawać. Wyszedł na wolność dopiero w 1970 roku.
Poza nimi wszyscy się złamali. Wspomniany Parfien Kisielew został brutalnie przesłuchany przez NKWD. Jego syn został aresztowany. By mu pomóc, Parfien odwołał swoje zeznania. Po zakończeniu pracy komisji Burdenki słuch o nim zaginął. Profesor Borys Bazylewski, astronom, zastępca Mieńszagina, również został zmuszony do odwołania zeznań.
* * *
W 1946 roku śmiertelnie już chory profesor Burdenko zwierzył się przyjacielowi, prof. Olszanskiemu: ''Musieliśmy zaprzeczyć szeroko znanemu oskarżeniu niemieckiemu. Na osobisty rozkaz Stalina pojechałem na miejsce, gdzie znaleziono mogiły. Badanie było wyrywkowe i wszystkie zwłoki miały cztery lata. Śmierć nastąpiła w 1940 roku (...) Dla mnie, jako lekarza, fakt ten jest oczywisty i niemożliwy do zakwestionowania. Nasi towarzysze z NKWD popełnili wielki błąd".
W 1952 roku 34-letnia Kathleen Harriman (już pod nazwiskiem Mortimer) stanęła przed senacką komisją Raya Maddena. W trakcie przesłuchania jąkała się i plątała w zeznaniach. Zasłaniała niepamięcią. W końcu jednak załamała się pod gradem pytań. Przyznała, że nie miała żadnych kompetencji, by pisać ''raport'' obarczający winą za mord w Katyniu Niemców.
Wierzę mocno, że świat zapomni o istnieniu głupiej i pustej amerykańskiej księżniczki i jej podobnych pożytecznych idiotów, którzy kłamali o bestialstwie łobuzów spod czerwonej szmaty. A jeśli zapamięta - to wyłącznie w negatywnym kontekście.
I wierzę równie głęboko, z całego serca, że historia zapamięta bohaterów takich, jak Iwan Kriwoziercew. Ludzi, którzy przedłożyli szlachetność i sumienie ludzkie nad własną wygodę i bezpieczeństwo. Ludzi, którzy to robili dla prawdy, nie dla osobistych zaszczytów.
Tak, jak uczynił to prosty ślusarz spod Smoleńska, który poruszył imperia.
Post II Wojna Światowa W Kolorze
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
#PolishHolokaust