wtorek, 28 marca 2023

❗Noc z 28 na 29 marca 1944 r. to data tragiczna dla wsi Wołczków pow. Stanisławów. Ukraińcy spalili tu gospodarstwa polskie i zamordowali 140 Polaków.



 ❗Noc z 28 na 29 marca 1944 r. to data tragiczna dla wsi Wołczków pow. Stanisławów. Ukraińcy spalili tu gospodarstwa polskie i zamordowali 140 Polaków. 


Wieś zaatakowana zastała w nocy około godziny 2-3 od strony wsi Tumierz. Napastnicy podpalali budynki i najczęściej zabijali napotkane osoby bez względu na płeć i wiek, wrzucali do wykrytych schronów granaty oraz przeszukiwali jary mordując znalezionych ludzi. Zabijano za pomocą bagnetów, noży i siekier. Niektóre ofiary były torturowane. Najwięcej ludzi zginęło w jarze na Korpanówce, w domach przy drodze na Tumierz, w jarze za gospodarstwem Jantka Tarnowskiego oraz w schronie Jana Gadzińskiego. Po spaleniu Wołczkowa i dokonaniu zbrodni, banda UPA ze śpiewem odmaszerowała w kierunku Tumierza. 


✔Genowefa Grochalska-Pawełczak:


"Tej nocy zostało zamordowane starsze małżeństwo Franciszek i Antonina Śrutwa w wieku około 70 lat. Widziałam zwłoki Antoniny, na piersi miała wycięty krzyż, w środku tkwił bagnet".


✔Jadwiga Gwizdak:


"Moja sąsiadka Anna Śrutwa, która mieszkała nad Potokiem, uciekała z 4-letnim synem. Matkę zamordowano, a dziecku nożem rozpruto brzuszek i wycięto język".


✔ Tadeusz Szczygielski s. Szczepana:


"Banderowcy systematycznie poszerzali zbrodniczą akcję. Podpalali dom za domem. I tak po zapaleniu domu Karola Gwizdaka (Kanarka), przeszli przez płot na ogród do złożonej kukurydzianki. Dochodząc jeden z nich zapytał: "majesz naftu?". Leżącemu za płotem pod dębami ojcu doszedł wyraźny donośny głos "wstawaj", a potem - "idy, idy". Dalej słyszy drżący głos kobiecy "joj wy mene zabijete". Idy! Krzyknął oprawca i oddał strzał. Więcej strzałów ojciec nie słyszał, lecz wiedział, że spod dębów wyszły dwie osoby. Banderowcy przez płot weszli na drogę idąc obok ukrytego ojca. Mówili do siebie: "O! ona se prosyła". 


Podeszli pod nasz dom, ze strzechy jeden wyjął garść słomy, polał naftą i podpalił. W grupie tych morderców brała udział również kobieta. Rano w wielkim strachu i przerażeniu ostrożnie wyszedł ojciec ze swej kryjówki. Kroki skierował w stronę złożonych snopków kukurydzianki. Tam zobaczył zgliszcza dopalającej się słomy, a pod nią opalone zwłoki córki Hani i babci Julii, których zdrowe ciało było jedynie od ziemi. Babci w dłoni (zaciśniętej) pozostał kawałek niespalonej laski, którą się podpierała. W brzuchu zauważył ojciec - wbity i pozostawiony nóż, którym oprawca dokonał swego dzieła. Dlatego brak było drugiego strzału. Siostra Hania została zastrzelona z bliskiej odległości. Dowodem był odpalony prochem strzelniczym warkocz, który leżał na boku, nie mając styczności z płonącymi zwłokami. Ów warkocz przywieźliśmy ze sobą na Zachód. Babcia z rozprutym brzuchem płonąc konała. Obie polane były naftą. W zbiorowej skrzynce, nie podobnej do trumny, złożono je razem, a z nimi nóż - narzędzie zbrodni. Pochowane zostały we wspólnej mogile z innymi pomordowanymi tej nocy".


✔Józef Maliborski s. Wawrzyńca: 


"Tragicznej nocy napad zaczął się po północy, między pierwszą a drugą godziną. Staliśmy na straży. Strzały najpierw było słychać od strony Tumierza i Łanów oraz naszego cmentarza. Ponieważ strzelanina nie milkła, moi sąsiedzi opuścili domy i udali się do sadu Jana Gadzińskiego, gdzie był schron. Ja z jednym z sąsiadów (Stanisławem Czerniakiem) poszliśmy do stajni odpiąć bydło z łańcuchów, potem podążaliśmy za innymi do schronu. Ale nie było już w nim miejsca, wobec tego uciekliśmy pod skały - w tym miejscu, jak się szło na Ryń (nazwa pastwiska nad Dniestrem). Ze schronu nikt za nami nie wyszedł. Tymczasem Wołczków zaczął się palić od strony Tumierza w górnej swej części. Częste strzelanie nie ustawało. Od skał z sąsiadem przeszliśmy na Ryń i z wielkim smutkiem przyglądaliśmy się tej pożodze. Krążąc po polach doszliśmy do Doliny (jedno z przedmieść m. Mariampola). Gdy zaczęło świtać i pożary domów przygasły, zdecydowaliśmy się pójść do wioski. Pierwsze kroki skierowaliśmy do schronu, przed którym leżał zabity mój ojciec bez butów - w schronie była cisza. Stąd udaliśmy się w stronę naszych domów. Słomiane dachy dogorywały. Do naszego domu przybiegł mój kuzyn Józef syn Michała. Wodą przyniesioną wiadrami z potoku ugasiliśmy dopalające się belki dachu. Wkrótce potem powstał ruch, że banderowcy znów nadchodzą. Pobiegliśmy szybko do Mariampola. Alarm okazał się nieprawdziwy. Wróciliśmy pod spalony dom. Nie mając kluczy do drzwi, wybiłem szybę w oknie, aby dostać się do wnętrza domu. Po południu rozeszła się pogłoska, że na następną noc przyjdzie kolej na Mariampol. Wszyscy zaczęli uciekać - przeważnie na wyspę na Dniestrze pod zamkiem. Ja z kolegą dostaliśmy się łodzią na wyspę, ale potem kilku nas przepłynęło Dniestr na brzeg od strony Pobereża. Jednostka wojska węgierskiego stojąca tam dawała pewne bezpieczeństwo. Na następny dzień wkroczyła do Mariampola czołówka armii sowieckiej. Pozostaliśmy jeszcze, nocując na Pobereżu u Franciszka Krzyżanowskiego, Polaka , który ożeniony był z Teofilą Sęgą z Wołczkowa. Zginął on potem od miejscowych banderowców. Gdy Węgrzy wycofali się w kierunku Stanisławowa, z pomocą wyżej wymienionego Franciszka przepłynęliśmy Dniestr do Mariampola. Po przybyciu do domu, przekonałem się, że zginął nie tylko mój ojciec Wawrzyniec, ale również siostra Paulina i jej córka Julia. Zwłoki ich zabrał ze schronu szwagier Józef Śrutwa i porobił dla nich trumny. W sobotę (przed Niedzielą Palmową) zawieźliśmy ciała pomordowanych z przyszłym moim teściem (Marcinem Tarnowskim) na cmentarz. W czasie ich pogrzebu rozległa się strzelanina od strony Wodnik. Wkroczyli Niemcy, a sowiecka jednostka wycofała się na Uście Zielone. Niemcy byli w Mariampolu aż do 22 lipca 1944 r. Wspomnę jeszcze, że kiedy przybiegłem do schronu i zobaczyłem tam zabitego ojca, w środku tego wykopu byli jeszcze ukrywający się ludzie, ale bardzo przerażeni siedzieli cicho. Banderowcy, gdy zauważyli schron tej nocy, kazali memu ojcu wyjść i zdjąć buty, następnie go zastrzelili. Do środka wrzucili granat, od którego zginęła moja siostra Paulina i jej córka Julia Śrutwa, Filipina Wójcik, Józef Gadziński, Tekla Gadzińska, Maria Gadzińska i Józefa Gadzińska z domu Beskiewicz. Co do innych, wiem, że Wiktor Groński i Władysław Mikusz zostali zabici na polu na Strzyżowicy. 


W czasie tego napadu na Wołczków nikt nie stawiał oporu, bo nie miał broni. Dolina i Słoboda (nazwy przedmieść Mariampola) z wyjątkiem kilku domów nie były objęte napadem. Również mieszkańcy dworu (Jacek Kostański i Kołaczyńscy) nie zostali podpaleni. Ci którzy tej nocy zginęli zostali pochowani we wspólnej mogile na cmentarzu mariampolskim, od wejścia po prawej stronie bez udziału kapłana - ponieważ czas był naglący. Szkody napadu były olbrzymie. Zamordowano 58 osób. Nie szczędzono też dzieci. Cała wieś była spalona. Pozostały tylko tu i ówdzie domy i zabudowania. Wiele sztuk bydła i koni spaliło się, a z wypuszczonych ze stajni też dużo przepadło. To był prawdziwie barbarzyński napad, gorszy niż w dawnych czasach tatarski. Dobry Bóg pozwolił mi przeżyć tę noc. Dlatego zawsze dziękuję Bogu, że nie było wtedy w schronie dla mnie miejsca, gdy przybiegłem tej nocy, aby się w nim ukryć. Załączam jeszcze i ten szczegół, że w podpalaniu domów brały też udział kobiety, które miały ze sobą benzynę lub naftę i polewały nią zabudowania, aby podpalone nie gasły".


✔Stanisław Grochalski s. Józefa: 


"W momencie, kiedy się obudziłem, w mieszkaniu od palących się zabudowań było jasno jak w dzień, drzwi były otwarte. Zobaczyłem, że jestem sam. Rzuciłem się do ucieczki w kierunku największego jaru obok ostatnich zabudowań Jantka Tarnowskiego. Usłyszałem wtedy głosy ludzi na strychu tego domu, który częściowo pokryty był dachówką a częściowo słomą. Zastukałem do drzwi, prosząc, by mnie wpuszczono. Ze strychu zszedł właściciel domu i na swoich plecach wyniósł mnie na strych. Było tam bardzo dużo ludzi. Po chwili usłyszeliśmy głosy Ukraińców: "tutu chatu tra pidpałyty" i podpalono od strony słomianego dachu. Ogień zepchnął nas pod dachówkę i zaczęliśmy się dusić Szukając świeżego powietrza, zwalaliśmy dachówkę. Byłem jako pierwszy przy otworze zrobionym w dachu; niewiele myśląc skoczyłem na ziemię, a za mną właścicielka domu Katarzyna Tarnowska rodem z Krymidowa wołając: "dajcie mi moje dziecko". Korzystając z zamieszania wśród banderowców, którzy zauważyli wiele głów wyglądających spomiędzy łat w dachu, z różańcem w ręku ruszyłem do ucieczki w pole zwanym Branowskie. Tam napotkałem banderowca z karabinem w ręku; skierował lufę do mnie, ale w pewnym momencie odwrócił się, a ja zbiegłem w dół jaru chowając się w gliniankach, ale nie mogłem się ukryć. Dobiegłem do połowy jaru, tam spotkałem chowającą się sąsiadkę Rozalię Obacz, która okryła mnie dużą chustą i przytuliła do siebie. Po chwili przyszła do nas Tarnowska z czteroletnim synkiem; płacząc opowiadała, że na jej oczach Ukraińcy zabili jej męża (Gosztyłę) siekierą w głowę, długoletniego sołtysa Wołczkowa Kaspra Szczygielskiego, dwóch Konopackich i Stasichę, a Józef Śrutwa wyrwał się im z rąk i uciekł. Banderowcy idąc górą ponad jar w kierunku Wysokiej Góry rzucili rakiety oświetlające jar, szukając chowających się ludzi. Przestraszony zacząłem uciekać do końca jaru pod Branowskie i tam spotkałem ukrywających się sąsiadów Jana Sagę i Bronisława Nazimka. Wybiegliśmy w pole i dalej w las zwany Dębniakami, gdzie doczekaliśmy rana. Z lasu widzieliśmy wielką zgraję powracających napastników w kierunku Tumierza, śpiewających, jadących na koniach i furmankach oraz idących pieszo. Wśród nich byli nie tylko mężczyźni, ale i kobiety. Przed południem wróciliśmy do wsi, której już nie było. Na miejscu tak ludnej wsi, kiedyś bardzo zabudowanej, zastaliśmy gdzieniegdzie domy, zgliszcza, trupy i popalone w stajniach bydło. Pomiędzy tym wszystkim chodzili zamyśleni ludzie, ale nie płakali, nie lamentowali, nie rozmawiali, bo byli jakby skamieniali; nie mieli co jeść, lecz głodu nie czuli, tylko od czasu do czasu ktoś zapytał: gdzieś był? gdzieś była? Najwięcej ludzi zamordowano w jarze na Korpanówce, w domach, przy drodze wiodącej do Tumierza, w jarze za Jantkiem Tarnowskim i w schronie w dolnej części Wołczkowa u Jana Gadzińskiego. Tak było do godzin południowych. Przed wieczorem po południu rozpoczęła się nowa gehenna. Rusinom w Mariampolu rozkazano opuścić miasto na nadchodzącą noc, co też w pośpiechu czynili wyjeżdżając furmankami na ukraińskie wsie jak Łany, Dołhe, Dubowce i Tumierz. Dla nas Polaków miała nastąpić doszczętna zagłada; kto by uciekł przed nożem, siekierą czy kulą miał być utopiony w Dniestrze. Nie sposób opisać strachu tego popołudnia i wieczoru. Ludzie nie wiedzieli, gdzie uciekać, by przeżyć to polowanie. Wraz z ojcem wyszliśmy od babci w Mariampolu, która dała nam na drogę bochenek chleba. Nosiłem go pod pazuchą jak najcenniejszy skarb. Skierowaliśmy się do klasztoru, w którym przenocowaliśmy siedząc na korytarzu wśród wielkiej rzeszy ludzi. Noc przeminęła spokojnie. Rano zaczęliśmy się rozchodzić, każdy w swoją stronę. Wtedy zauważono od strony Łanów i Tumierza jeźdźców na koniach, każdy myślał, że to banderowcy. Okazało się, że to zwiad sowiecki, który przeszkodził banderowcom w minioną noc zniszczyć Mariampol i wymordować ludzi. 


/.../ W książce Маріямпіль-місто Марії wydanej w Stanisławowie w 2003 r. na str 55 podaje: "Вовчків наприкінці війни став базою для загонів Армії крайової на Прикарпатті тому очевидно був спалений повністю в ніч з 29 на 30 березня 1944 р. Під час цієї акції у Вовчкові загинуло близько 60 осіб". W tłumaczeniu na język polski; " Wołczków pod koniec wojny stał się bazą Armii Krajowej na Podkarpaciu, dlatego oczywiście został spalony nocą z 29 na 30 marca 1944 roku. Podczas tej akcji w Wołczkowie zginęło blisko 60 osób". (Dokładnie 58 osób). Niech Bóg nie poczyta im tego grzechu; "i odpuść nam winy nasze jak i my odpuszczamy winowajcom naszym" ... і прости нам провини наші, як і ми прощаємо винуватцям нашим....... lub jak kto woli wg nowych słów modlitwy … "і прости нам довги наші, як і ми прощаємо довжникам нашим" ... Choć nie wszyscy, którym zamordowano bliskie osoby, były - czy też są w stanie wypowiedzieć te słowa i trudno się im dziwić... Twierdzenie strony Ukraińskiej, że przyczyną spalenia Wołczkowa była silna baza Armii Krajowej zagrażająca całemu Podkarpaciu jest nieprawdziwe. Gdyby w Wołczkowie była jakakolwiek polska organizacja zbrojna w tym czasie, to nie doszło by do spalenia Wołczkowa. Wspomnieć trzeba, że w części dolnej Wołczkowa, gdzie pewna rodzina była w posiadaniu broni palnej, po oddaniu kilku strzałów odstąpiono od podpalenia okolicznych zabudowań. Bezpośrednią przyczyną spalenia i dodać trzeba zamordowania w okrutny sposób 58 osób był fakt, że Wołczków zamieszkały był w zdecydowanej większości przez Polaków. Wszystkie ofiary tego mordu pochowano we wspólnej mogile na cmentarzu w Mariampolu bez udziału księdza i uroczystości z tym związanych. Skromne skrzynki drewniane, a w nich ciała zamordowanych czy też spalone układano jedne przy drugich w ciągu całego dnia w sobotę 1 kwietnia tuż przed Niedzielą Palmową".

Post Agnieszka Marciniuk 

#ToMyjesteśmyPamięcią #PlomienBraterstwa #ПолумяБратерства

#NeverAgain #WeRememberTheFact #ПамятаємоПравду #Reparacje #UkrainianReparationsForPoland #Odszkodowania #CzasZapłatyZaRzeź !!! #Polishholokaust #WW2 #WorldWarTwo #Wołyń #Kresy #UkrainianMurdered #OUN #UPA #UA #Ludobójstwo #Genocidum #Genocide #GenocidumAtrox #UkrainianCrimes #UkrainskieZbrodnie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

#PolishHolokaust